Jesteś w: Strona główna Editorial

Editorial

 

Editorial 2019

30 lat Concept Sailing

Gdy pięć lat temu pisałem Editorial o ćwierćwieczu Concept Sailing, nie sądziłem, że kolejne 5 lat przyniesie taki plon. Ale rok po roku było coś nowego, o czym z resztą informowałem na bieżąco. Teraz dla porządku zrobię drobne resume, ale nie od samego początku, tzn. od 1989, tylko za ostatnie 5 lat. A zatem;
W 2014 Concept Sailing obchodziło 25 lat istnienia, znaczy żeglowania z konceptem.
W tymże roku żeglowałem na „Selmie” z wysp Tonga do Australii. W trakcie rejsu odwiedziliśmy kilka miejsc odwiedzanych przez kapitana Jamesa Cooka, ale żeglując po Pacyfiku wręcz trudno nie trafić na jakieś miejsce, w którym nie byłby Cook podczas jednej ze swoich trzech wielkich podróży. Właściwe Concept Sailing zaczęło się w Australii. Krystyna przygotowała szczegółowy program podróży śladami Strzeleckiego. Wspólnie zdobyliśmy Górę Kościuszki i wspólnie przejechaliśmy Tasmanię odwiedzając miejsca pobytu Strzeleckiego. Wtedy, na Tasmanii oświeciło mnie, że Strzelecki był pierwszym Polakiem, który opłynął Ziemię. Nie, jako żeglarz, ale jako podróżnik naukowiec. (Patrz Editorial „od Kopca do Góry Kościuszki”).
Na rok 2015 było zaplanowane przepłynięcie „Selmą” południowego Pacyfiku z Nowej Zelandii do Ushuaia. Plany „Selmy” się zmieniły i niemal w ostatniej chwili przyjąłem propozycję wzięcia udziału w rejsie rosyjskim lodołamaczem „50 Лет Победы” - 50 Lat Zwycięstwa, do Bieguna Północnego. W ten sposób 21 czerwca 2015 roku w dzień przesilenia letniego znalazłem się na Biegunie Północnym. (Patrz Editorial „North Pole – Biegun Północny”)
To nie było wszystko. Ponieważ, na rejs „Selmą” miałem zarezerwowane dużo czasu, powstały tzw. wolne moce przerobowe. Concept Sailing inaugurowałem w 1989 rejsem do Fastnet Rock, ale zaraz potem odbyła się seria rejsów śladami Odyseusza. Po Morzu Śródziemnym oczywiście, ale i dookoła Anglii. Taka interpretacja jego rejsów też istnieje, ale nie jestem jej zwolennikiem. Mimo tego, że Morze Śródziemne było już przeze mnie spenetrowane, nie byłem jeszcze we wszystkich miejscach przypisanych Odyseuszowi. Teraz był czas, żeby po rejsie z przyjaciółmi samochodem spenetrować Sycylię i Kalabrię, a po kolejnym rejsie w Turcji dotarłem wreszcie do Troi.
W roku 2016 Concept Sailing zaczęło się już w lutym od dawna przygotowywaną wyprawą „Belgica”, kolebka naukowców i odkrywców”. Tym razem pływaliśmy kajakami po wodach antarktycznych. Inspiracją był rejs „Belgici“, w którym brało udział dwóch Polaków, przyszłych profesorów; Arctowski i Dobrowolski. „Belgica” była też pierwszym statkiem, który zimował w Antarktyce. Inną inspiracją do tego rejsu było odkrycie Tomka Zadróżnego w archipelagu Melchior w roku 2003. (Patrz Editorial „Belgica”, kolebka naukowców i odkrywców”).
Rok 2017 wreszcie przepłynięcie Pacyfiku, tyle, że już nie na „Selmie” a na „Agens” jachcie moich niemieckich przyjaciół Karla i Anny Hundhammer. Z "panną Krysią” dosiedliśmy się do nich w Colon/Panama w marcu. Po przepłynięciu Kanału Panamskiego pożeglowaliśmy na Galapagos. Na Wyspę Wielkanocną zdążyliśmy jeszcze w czasie tygodnia wielkanocnego. Odwiedziliśmy Pitcairn i Tahiti oczywiście. Rejs zakończyliśmy w Australii w Cairns. Dalej właściciele popłynęli sami, a my samochodem do „pępka” Australii słynnej skały Uluru, a potem do Darwin. To był swojego rodzaju wyczyn. Trasa wynosiła około 5100 km, (ponad 400 km więcej niż z Moskwy do Lizbony). Mieliśmy na to 10 dni, ale opłaciło się. Widzieliśmy Australię od „wewnątrz” outback. (Patrz Editorial „Rok 2017, albo o tym, jak Enrique (Henryk) opłynął świat”).
Na 2018 zaplanowany był rejs śladami Strzeleckiego na „Lady Dana”. To długi rejs przez Pacyfik, można powiedzieć wzdłuż i wszerz. Plan udało się zrealizować po części, raczej wszerz, czyli z południa na północ. Strzelecki żeglował z Valparaiso na Hawaje a potem na Tahiti. My też planowaliśmy zacząć rejs z Valparaiso, ale zaczęliśmy daleko bardziej na południe, w Puerto Mont. Przez archipelag Juan Fernandez (wyspa Robinsona Crusoe) dopłynęliśmy do Wyspy Wielkanocnej. Dalej na Markizy, gdzie odwiedziliśmy wyspę Fatu Hiva. Thor Heyerdahl wraz ze swoją żoną Eve próbowali żyć tam z dala od cywilizacji, zgodnie z naturą. Tam też powstała idea rejsu „KonTiki”. Markizy zdawały się od dawna przyciągać ludzi chcących uciec przed cywilizacją. Przed Hayerdahlem osiedlił się tam Paul Gaugin, a w niemal współczesnych czasach Jacques Brel. Na Hiva Oa odwiedziliśmy ich groby i poświęcone im muzea.
Kolejny etap prowadził na Kiritimati – Wyspę Bożego Narodzenia (kapitan Cook spędził tu Boże Narodzenie 1777). Jednak w tym wypadku nie Cook inspirował nas do dowiedzenia tej wyspy. Naszym celem była wioska o nazwie Poland. Dotarliśmy tam akurat wtedy, gdy uczniowie tamtejszej szkoły, ubrani na biało–czerwono, maszerowali przy dźwiękach muzyki. Trenowali do parady mającej odbyć się za kilka dni z okazji dnia niepodległości.
Na Hawaje polecieliśmy już samolotem i zrealizowaliśmy program turystyczny według wskazówek z Kiribati Club. (Patrz Editorial „To był diabelnie długi rejs, Najdłuższy z rejsów, jakie znam, Mil sto tysięcy, może ciut mniej. - To był diabelnie długi rejs.”
Wioska Poland na Kiritimati to inspiracja do kolejnego projektu w ramach fundacji Poland helps Poland (Patrz www.poland-helps-poland.pl)
2 czerwiec 2019


„To był diabelnie długi rejs, Najdłuższy z rejsów, jakie znam, Mil sto tysięcy, może ciut mniej. - To był diabelnie długi rejs.”

Tak właśnie kojarzy mi się miniony sezon żeglarski. Startować mieliśmy z Chile i to się udało, tyle, że jacht nie dotarł do Valparaiso, a daleko dalej na południe do Puerto Montt. Przyczyną takiego stanu rzeczy była awaria silnika. Wyglądało na to, że wspólnie z Piotrem szybko poradzimy sobie z awarią, ale tak się nie stało. Po długich korowodach wyszliśmy w końcu z ponad 2-tygodniowym opóźnieniem a sukces, – jeśli o sukcesie można jeszcze mówić – zawdzięczaliśmy po części Rudolfowi, chilijskiemu członkowi załogi, który przyjął na siebie rolę tłumacza/ załatwiacza. Naszym celem były Hawaje, na których był przewidziany 1- tygodniowy program lądowy. Rejs był podzielony na cztery etapy; na Wyspę Wielkanocną z Wyspą Robinsona Crusoe (Juan Fernandez) po drodze, potem do Markizów, do Kiritimati (Wyspa Bożego Narodzenia, ze znajdującą się na niej wioską Poland) i na koniec na Hawaje. Przy zaistniałym opóźnieniu realizacja całego programu okazała się niemożliwa, ale po wykonaniu niezłej gimnastyki mózgowej udało się wszystko przesunąć o 2 tygodnie i zakończyć rejs na Kiritimati, a na Hawaje polecieć samolotem i wstrzelić się w zabukowany uprzednio program. Oczywiście całość związana była z przebukowywaniem i kupowaniem nowych biletów. Nie wszyscy, którzy zapisali się na rejs mogli wpisać się w nową rzeczywistość. Z Puerto Montt wystartowaliśmy w cztery osoby. Dobrze, że Kaziu wykazał dużą elastyczność i dał się namówić na start z Puerto Montt zamiast z Wielkanocnej, bo we trójkę, bez autopilota byłoby trudno. W czwórkę też nie było łatwo. Na półkuli południowej była to już późna jesień. Na Wielkanocną halsowaliśmy przeciw silnym zachodnim wiatrom i przyszliśmy z opóźnieniem. Michał czekał jednak na nas cierpliwie z zapasowymi częściami, a szczególnie z tymi do autopilota. Osobiście postawiłem nogę na lądzie na 15 minut, ale nie cierpiałem z tego powodu, byłem tam w zeszłym roku. Żegluga na Markizy była już dużo przyjemniejsza, byliśmy w piątkę i mieliśmy działającego autopilota. Na Markizach high light‘ em była wyspa Fatu Hiva znana z książki Thora Hayerdahla o tym samy tytule, co nazwa wyspy. Także na Markizach dosiadło dwóch kolejnych członków załogi. Do Kiritimati dotarliśmy bez większych problemów oczywiście biorąc pod uwagę, że wszystkie te etapy były długimi oceanicznymi rejsami.
Po drodze gościł u nas oczywiście Neptun wraz ze swoją prześwietną małżonką Amfitrytą. Do wioski Poland pojechaliśmy samochodem z prezentami dla tamtejszej szkoły zakupionymi według sugestii szefa organizacji „Poland helps Poland” (laptop, projektor multimedialny, drukarka). Nie byliśmy tam zapowiedziani. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zbliżając do szkoły usłyszeliśmy głośną muzykę i zobaczylismy maszerujące w jej takt dzieci, ubrane na biało czerwono. Po chwili okazało się, że trenują do występów z okazji 39 rocznicy uzyskania niepodległości. Był to dla nas naprawdę niesamowity zbieg okoliczności. Choćby dla tego samego i dla Fatu Hiva opłacił się ten długi rejs. Hawaje też były interesujące, acz nie należy tam szukać Polinezji, choć stanowią one jej północno wschodni cypel.
Na Kiritimati jacht Lady Dana przejął od nas przedstawiciel właściciela, Lechu. Nowa załoga przyleciała tego samego dnia, kiedy my odlatywaliśmy. Popłynęli prosto na Kamczatkę, a stamtąd przez Przejście Północno – Wschodnie. Tak Lady Dana okrążyła glob w bardzo nietypowy sposób… To był diabelnie długi rejs…

Rok 2017, albo o tym, jak Enrique (Henryk) opłynął świat.

Mikołajki już za nami. Rok 2017 zbliża się jednoznacznie ku końcowi. Dobry czas na podsumowanie. Kiedyś robiłem takie, co roku. Było to jeszcze wtedy, gdy sezon żeglarski zaczynał się wiosną, a kończył jesienią (na naszej półkuli). Teraz nie ma już takiego ograniczenia, żeglujemy na innych akwenach i możemy to robić cały rok. Zatem podsumowanie nie musi ograniczać się do roku kalendarzowego, wymaga innych kryteriów, np. zamknięcie jakiegoś projektu. Tak było w bieżącym roku 2017, który był dla mnie szczególny, rachunkowo krótszy o 2 dni. Nie było w nim dla mnie 31 stycznia i 16 czerwca. Jak to jest możliwe? Fachowcy wiedzą, że podróżując dookoła świata w kierunku na zachód traci się jeden dzień, a na wschód jeden dzień się zyskuje. Nasza cywilizacja zetknęła się z tym fenomenem po raz pierwszy w roku 1522. Doświadczyli tego członkowie załogi statku Viktoria, uczestnicy wyprawy Magellana dookoła świata. Że coś nie jest w porządku z kalendarzem, zauważyli już na portugalskich Wyspach Zielonego Przylądka, ale tam nie było czasu na teoretyczne rozważania, tam grali o przeżycie. Dopiero w Hiszpanii wyjaśniono przyczynę rzekomego błędu rachunkowego. Do ekspedycji Magellana jeszcze wrócę.

Inną, znaną z literatury osobą, którą zaskoczyła ta reguła, był Philieas Fogg, bohater powieści Juliusza Verne „W 80 dni dookoła świata”. Angielski dżentelmen podróżował jednak na wschód i jemu przybył jeden dzień, o czym on sam nie wiedział i byłby przegrał zakład, gdyby nie szybka akcja jego służącego Passepartout, który w ostatniej chwili przywiódł go na umówione miejsce spotkania O służącym/niewolniku, będzie jeszcze mowa w dalszej części tej rozprawki.

Jak można sądzić analizując dwa powyższe przykłady, ja musiałem okrążyć glob 2 razy w kierunku na zachód. Tak, to się zgadza. Obydwa okrążenia były powietrzno-wodne, przy czym to drugie było szczególne.

Pierwszą podróż odbywałem na statku Ortelius. Zaokrętowałem w Ushauaia, dokąd dotarłem lecąc z Europy do Ameryki Południowej, czyli ogólnie na zachód. Rejs zwany „semi circumnavigation”, znaczy jakby pół-okrążenie, zaczynaliśmy się w rzeczonym Ushuaia, skąd najpierw popłynęliśmy na południe w kierunku Antarktyki, a potem na zachód przez Morze Bellingshausena, Morze Amundsena, Morze Rossa do Nowej Zelandii. Był to stosunkowo długi rejs, ale też niemal jedyna możliwość zobaczenie tej części świata i historycznych artefaktów, jakie tam pozostały ze znanych wypraw polarnych. Tak, więc byliśmy w Bay of Whales, miejsca gdzie Amundsen zbudował swoją bazę Framheim (na miejsce dowiózł jego ekspedycję słynny Fram) i skąd 11.10.1911 roku startował po zdobycie Bieguna Południowego. Odwiedziliśmy Cape Evans, na Ross Island, gdzie stoi baza Scotta, miejsca, z którego tenże startował do „wyścigu” z Amundsenem do bieguna. Scott żywy z wyprawy nie wrócił, ale baza pozostała i 3 lata później mogła z niej skorzystać Grupa Morza Rossa, pomocnicza wyprawa w ramach ekspedycji Shackletona. Mogłem postawić stopę na Cape Adare, miejsca, gdzie ludzka stopa w styczniu 1895 roku pierwszy raz dotknęła kontynentu Antarktyda, i gdzie po raz pierwszy zimowano na kontynencie w latach 1899/1900. Po dopłynięciu do Nowej Zelandii wracałem samolotami w kierunku na zachód i straconego w czasie rejsu 30 stycznia nie odzyskałem. Do domu wróciłem w lutym. Po kilku dniach spędzonych głównie na przepakowywaniu i organizacji poleciałem do Manaus w Brazylii na niemal już coroczny amazoński rejs (patrz Editorial poniżej) Po jego zakończeniu z Manaus samolotem dalej na zachód do Panamy.

W Colon, wraz z „panną Krysią“ zaokrętowałem na jacht „Agens” – (siła sprawcza), należący do moich przyjaciół Karla I Anny Hundhammer - Właściciele, zwani przez nas Ownersami byli w rejsie dookoła świata, a my zdecydowaliśmy się towarzyszyć im w odcinku przez Pacyfik. Po przejściu Kanału Panamskiego odwiedziliśmy wyspy Galapagos, potem Wyspę Wielkanocną i wreszcie Pitcairn. Już same nazwy od lat pobudzały wyobraźnię a teraz mogliśmy postawić stopę na tych legendarnych wyspach. To było naprawdę coś! Wyspa Wielkanocna odbiega najbardziej na południe od standardowej trasy przez Pacyfik. Od jej opuszczenia żeglowaliśmy dalej konsekwentnie na zachód, ale także z tendencją na północ, bliżej równika. Z Pitcairn pożeglowaliśmy na Mangarevę w archipelagu Gambier, potem na Tahiti i Bora Bora na Wyspach Towarzystwa, Aitutaki na Wyspach Cooka, aż wreszcie dotarliśmy do wysp Tonga, a konkretnie Vavau. Dlaczego wreszcie, czyżby się nam dłużyło? Nie, jeszcze nie wtedy, ale Tonga było dla mnie szczególne z dwóch względów. Po pierwsze:, gdy podchodziliśmy do Vavau mieliśmy teoretycznie datę 16 czerwca, ale gdy już weszliśmy rozwiały się wątpliwości Ownersa, mieliśmy 17 czerwca a urodziny Anny przypadały na 16-tego (świętowaliśmy i tak). Dla wyjaśnienia podaję skąd mogą się brać wątpliwości. Teoretyczna linia zmiany daty to południk 180°, ale praktycznie różne państwa ustanowiły różne czasy urzędowe i w efekcie linia zmiany daty zygzakuje wzdłuż południka i w skrajnym przypadku odchyla się na wschód poza południk 150 ° W. To odchylenie sprawia, że Nowy Rok świętuje się najpierw na Wyspie Bożego Narodzenia – Kiritimati, w archipelagu Kiribati, mimo, że do teoretycznej linii zmiany daty brakuje im, około 30°, czyli 2 godzin. Przez Vavau przechodzi południk 174°.

Po drugie: tutaj zakończył się mój drugi rejs, a raczej seria rejsów składająca się w podróż dookoła świata (pierwszy był dookoła Bieguna Północnego). W tym miejscu następuje pewna analogia do wyprawy Magellana. Jeśli spytać kogoś, nieszczególnie obeznanego w materii, kto pierwszy opłynął świat dookoła?, często usłyszymy odpowiedź – Magellan. Bardziej obeznani z materią wiedzą, że Magellan zginął na wyspie Mactan na Filipinach, a z 5 okrętów, które opuściły Sewillę, tylko Victoria dowodzona przez Juana Sebastiana Elcano wróciła 6 września 1522 roku z powrotem do Hiszpanii. Zatem kapitana Elcano podaje się, jako pierwszego, który opłynął świat dookoła. O pozostałych 17 członkach załogi oczywiście się nie mówi. Jednak przed nimi był jeszcze ktoś, kto wcześniej okrążył świat; Magellan służył wcześniej w portugalskiej flocie. W ramach jednej z wypraw dotarł w roku 1509 do Malaki. Tam kupił sobie niewolnika/służącego, którego ochrzczono i nadano dźwięcznie brzmiące imię Enrique – Henryk. Enrique pochodził najprawdopodobniej z Filipin skąd został porwany przez sumatrzańskich handlarzy niewolników. Od tej pory towarzyszył Magellanowi wszędzie, jak na służącego przystało. Pożeglował z nim do Portugalii, był z nim w Afryce, razem z nim wyemigrował do Hiszpanii i razem z nim ruszył w słynną podróż dookoła świata. Gdy wreszcie 16 marca 1521 roku dotarto armada dotarła, do flilpińskiej wyspy Homonhon, Enrique mógł porozumiewać się w swoim języku z miejscową ludnością i służył za tłumacza.

7 kwietnia statki zakotwiczyły przy wyspie Cebu, gdzie Magellan z całym oddaniem zaczął poświęcać się nawracaniu mieszkańców na chrześcijaństwo. Na sąsiedniej wyspie Mactan królował Lapu Lapu, który nie chciał zmienić wiary przodków. Magellan postanowić siłą poskromić krnąbrnych mieszkańców wyspy. Zginął w czasie bezsensownej potyczki 27 kwietnia 1521 roku. W testamencie Magellana zapisane było między innymi: „Oświadczam i zarządzam w sprawie mojego niewolnika… Enrique, mulata, (…) mniej więcej dwadzieścia sześć lat liczącego sobie, by od dnia mojej śmierci rzeczony Enroque był zwolniony od wszelkich obowiązków niewolnictwa lub poddaństwa, i aby mógł czynić oraz postępować według własnej woli”. Nowy dowódca, Barbosa i nie chciał respektować tego testamentowego rozporządzenia… Enrique zbiegł z okrętu na Cebu. Do swojej ojczyzny dotarł po 12 latach licząc od roku, w którym nabył go Magellan. Nie wiemy ile czasu upłynęło od chwili porwania, do zawarcia transakcji z Magellanem. Nie znamy też dokładnie miejsca urodzenia Enrique. Ale nie jest to chyba, aż tak ważne i nie musimy dzielić zapałki na czworo. Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy powiedzieć, że pierwsze był on pierwszym człowiekiem, który opłynął świat dookoła i że to opłynięcie świata zajęło około 12 lat. Gdy 17 czerwca 2017 weszliśmy do Vavau, było to dla mnie też w jakimś sensie zamknięcie kręgu.

Poprzednio, w roku 2015 żeglowałem na Selmie z Tonga do Brisbane w Australii. Po drodze wchodziliśmy do Nowej Kaledonii. W nowej Kaledonii z kolei zakończyłem roku 2009 rejs na śp. Nashachata. Rejs ten zacząłem w Buenos Aires w październiku 2008 roku. Pożeglowaliśmy na południe, potem na zachód przez Cieśninę Magellana (nomen omen) i następnie wokół Hornu do Ushuaia. Tu nastąpiła przerwa na ekspedycję łodzią wielorybniczą w Kanale Beagle „Śladami Darwina na Ziemi Ognistej”. Pa jej zakończeniu kontynuowałem dalej rejs z Ushuaia poprzez Falklandy, Południową Georgię, Kapsztad, Wyspy Crozet, wyspę Amsterdam (odkrytą przez Viktorię z ekspedycji Magellana w drodze do domu, zapomnianą, a potem powtórnie odkrytą przez Adama Mierosławskiego) do Melbourne i Nowej Kaledonii. Jeśli te trzy rejsy uzupełnić innymi rejsami przez Atlantyk, to koło jest mniej więcej zamknięte. Wracam do rejsu na Agens. Z Tonga popłynęliśmy do Fiji, a stamtąd jednym skokiem do Cairns w Australii. To był ten odcinek, który mógł się nieco dłużyć. Po dopłynięciu do Cooktown wyokrętowaliśmy, bo nie było pewności, czy zdążymy na czas do Darwin, skąd mieliśmy wykupione bilety lotnicze do Polski. Ownersi popłynęli dalej. W Cairns wynajęliśmy samochód, aby szybciej/pewniej dojechać do Darwin. Żeby jednak tam dojechać trzeba najpierw dotrzeć do centrum Australii jadąc na zachód, a dopiero potem odbić na północ do Darwin. Jednak być w centrum Australii i nie odwiedzić miejscowości Alice Springs i położonej jeszcze dalej samotnej góry wśród bezkresu pustyni, góry Uluru, byłoby nonsensem. Dopiero przy Uluru podróż do Australii nabrała głębszego sensu. Na miejscu zainteresowałem się skąd ta nazwa? W języku Aborygenów znaczy „miejsce spotkań”, czym faktycznie ta góra i jej okolica dla nich była. Przypomniałem sobie, że już kiedyś spotkałem się z taką interpretacją nazwy. Tak to było w 2002 w Tiksi, miejscowość w ujściu Leny (Przejście Północno-Wschodnie). W języku miejscowych Jakutów tiksi oznacza także miejsce spotkań. Taka odległość, a sposób myślenia podobny, ale czy to dziwne?

W czasie długich godzin spędzonych za kierownicą zastanawiałem się nad życiem Aborygenów. Zakwalifikowali się u mnie do kolejnego przykładu na niezwykłą adaptację ludzi do ekstremalnych warunków życia; Eskimosi /Inuici, potrafili zaadoptować się do klimatu na Grenlandii, gdzie temperatura może osiągać – 40° C. Nauczyli się korzystać z tego, co daje im otaczający ich świat, umieć zdobyć pożywienie i zrobić ubranie chroniące ich od ekstremalnego zimna. Mieszkańcy Ziemi Ognistej, Indianie Yamana, przystosowali się do życia bez odzieży w zimnym, wilgotnym, wietrznym klimacie. Wiedli koczownicze życie na małych kanu, nurkowali w tamtejszej wodach. Horn opływali wielokrotnie. Nie traktowali tego, jako wyczyn, po prostu szukali pożywienia.

Aborygeni, także nie mieli ubrań i znosili różnice temperatur między + 40° C w dzień i około 0°C w nocy. Umieli zdobyć pożywienie i wodę na jałowej pustyni. Po przejechaniu 5100 km dotarliśmy do Darwin, tylko nieco wcześniej niż Ownersi na jachcie. Teoretycznie mogliśmy zostać i też zdążylibyśmy na samolot, ale nie żałowałem naszej decyzji, wycieczka samochodem do Uluru spowodowała, że było to znowu Concept Sailing.

Zobacz galerię.


Amazonka, wielka rzeka, ocean trzy

Dlaczego żeglarze w popularnej szancie śpiewają o Amazonce, przecież to nie jest żeglarski akwen? Oczywiście widywałem jachty, które dopływały do Alter do Chao, ca 300 km w głąb Amazonki, ale to wszystko. Oczywiście można jeszcze głębiej, do Manaus, a nawet do samego Iquitos w Peru położonego około 2000 km od ujścia, tylko dlaczego płynąć tam jachtem żaglowym? Wiatry są raczej słabe, czyli trzeba płynąć pod maszyną, a zanurzenie jachtu narzuca bardzo uważną żeglugę na nieoznakowanej rzece no i oczywiście wyklucza podchodzenie blisko brzegu.
No, więc dlaczego żeglarze śpiewają o Amazonce, akwenie żeglownym, acz nie żeglarskim? Może jest ona uosobieniem czegoś tajemniczego, nieodkrytego, czegoś, co nas pociąga? Dlaczego tak reagujemy? Przypominają mi się słowa Dariusza Boguckiego, który pisał, że pływając po szlakach wodnych, nie pozostawiamy po sobie śladów, pozostawiony kilwater znika bardzo szybko, nowy żeglarz płynący tym samym szlakiem poszukuje swojej drogi od nowa. Zatem Amazonka jest prawdopodobnie dla żeglarza synonimem, czegoś nowego, nieodkrytego, niezbadanego i to prawdopodobnie czyni ją podobną do żeglowania jachtem po oceanach, na których zniknęły kilwatery pozostawione przez inne statki. Po Amazonce pływałem dużymi statkami pasażerskimi, ale szczególnie upodobałem sobie pływanie małymi, typowymi dla Amazonki miejscowymi stateczkami dla 22 turystów. Najciekawsze w takiej żegludze są wycieczki łodziami w głąb dżungli, odwiedzanie małych wiosek, czy pływanie między koronami drzew w zalanych lasach w poszukiwaniu kryjących się tam stworzeń. Każda taka wycieczka ma w sobie posmak nieznanego.
Trzeba sobie uzmysłowić, że różnice poziomów wód na Amazonce sięgają 15 metrów. Teren zalewany przy wysokiej wodzie ma powierzchnię porównywalną z powierzchną Wielkiej Brytanii. Różnica poziomów nie wynika z pływów oceanicznych. Jest cykliczna w zależności od pory roku, deszczowej czy suchej. W porze suchej na rzece jest wiele piaszczystych łach oferujących dogodne miejsca kąpielowe, szczególnie w czystych wodach Rio Negro. W porze deszczowej pływa się niemal między koronami drzew. Wtedy lepiej widać schowane w nich ptaki i leniwce. Pora deszczowa, to nie nasza jesienna szaruga trwająca kilka dni, to gwałtowne opady deszczu, po których znowu wychodzi słońce. Ogromny teren zalewany przez wodę spowodował szczególne przystosowanie niektórych drzew, które mogą ponad pół roku tkwią w wodzie niemal po koronę.
Gdybym spytał żeglarzy, kto przekraczał równik? Na pewno zobaczyłbym wiele podniesionych do góry rąk. A czy przechodził chrzest równikowy? Ależ oczywiście tak – zazwyczaj na Atlantyku. A czy Neptun chrzci neofitów przekraczających równik na wodach śródlądowych? Zadanie sprawdzenia tego problemu postawiłem sobie przed kilkoma laty. W tym celu zorganizowałem rejs po Amazonce. Główny nurt tej rzeki płynie zasadniczo na półkuli południowej, ale jej największy lewy dopływ – Rio Negro ze swoimi niektórymi lewymi dopływami zaczyna swój bieg na półkuli północnej. Równik przekraczaliśmy na Rio Branco i na Rio Araca i w obydwóch przypadkach Neptun wraz z Prozerpiną zaszczycili nas swoją wizytą. Byli on ubrani nieco inaczej niż na wodach Atlantyku, można powiedzieć, adekwatnie do miejsca.
No, a gdzie są źródła Amazonki? Starsza generacja pamięta, że już Tomek Wilmowski (z książki Szklarskiego „Tomek u źródeł Amazonki”) wyruszył na ich poszukiwanie. Bardziej współcześnie zajmował się tym Pałkiewicz, co dokładnie opisał w swojej książce, z której dowiadujemy się o różnych możliwościach definiowania źródeł. Jest też teoria, że najbardziej pierwotne źródło Amazonki leży w Afryce. - ??? Było to w czasach, gdy Afryka i Południowa Ameryka były częściami jednego kontynentu zwanego Gondwana. Amazonka płynęła wtedy w przeciwnym kierunku. Potem nastąpił podział Gondwany. Ameryka Południowa odsunęła się od Afryki. Na zachodzie wypiętrzyły się Andy, a nowa woda wykorzystała koryto starej rzeki.

Poniżej fragmenty z dziennika podróży:

O 6 rano budzi nas aria z opery Traviata – to już tradycja. Normalnie mało komu chce się wstawać tak wcześnie, ale jest to pora, kiedy dżungla rozbrzmiewa odgłosami życia. Słońce nie praży jeszcze tak niemiłosiernie, jak w środku dnia, kiedy i zwierzęta mają swoją sjestę. W termosach (takich do napompowania sobie napoju) czeka już kawa gorzka, kawa z cukrem, gorąca woda, mleko, drobna przekąska, (kawałek ciasta, małe pączki, coś w rodzaju racuchów, jakie przed laty robiła moja babcia). O 06:30 jesteśmy już w łodziach. W marcu jest wysoki stan wody, teraz jest około 7 metrów ponad zero. Naszymi długimi łodziami płyniemy niemal między koronami drzew. Któryś z załogi wypatrzył węża. Jest to około 2 metrowej długości boa. Nie ucieka i daje się z bliska fotografować. Mo pyta czy ktoś chciałby go wziąć do ręki? Są chętni. Zdejmuje koszulę i zarzuca ją na głowę węża a potem i sprawnym ruchem łapie go ręką za kark – jeśli tak nazywa się miejsce tuż za głową węża. Kilku „odważnych” bierze go do ręki lub jedynie dotyka palcem. Ciało jego nie jest obślizgłe, jak mogłoby się niektórym wydawać. Wiedząc jednak, że dla węża jest to stres, po krótkiej serii zdjęć wypuszczony jest na wolność. Pewno jeszcze swoim wnukom będzie opowiadał o tym zajściu. O 08:30 jesteśmy z powrotem na statku. Teraz jest już czas na normalne śniadanie.

O 10 wycieczka do delfinów rzecznych. W okolicy Manaus jest 5 miejsc, gdzie delfiny są oswojone z człowiekiem. Zaczęło się od tego, że w miejscowości Novo Airau w latach 90-dziesiątych ubiegłego wieku, dziewczynka łowiła ryby na wędkę i dała swoją zdobycz przepływającemu delfinowi rzecznemu. Z czasem delfin przypływał na dokarmianie i dziewczynka zaprzyjaźniła się z nim. Mogła się z nim kąpać, a delfin pozwalał się dotykać. Potem inne delfiny dołączyły się do niego, a z prywatnego osiągnięcia dziewczynki powstało delfinarium.
Delfiny rzeczne mają swoje miejsce w historii i wierzeniach miejscowych ludzi z nad rzeki. Miejscowi nazywają je boto. Nigdy na nie, nie polowali, a gdy jakaś panna zachodziła przypadkowo w ciążę, to było to za sprawą boto, który w nocy przyjął postać człowieka i odwiedził dziewczynę. Z takiego krótkotrwałego związku rodziły się dzieci, często o blond włosach i jasnych oczach. Delfiny mają jasno-różowawą skórę, ale bywali też i biali misjonarze. Któż może dociec, kto był naprawdę ojcem dziecka? Na wszelki wypadek tradycja zabraniała zabijać delfiny, a nuż byłby to ojciec lub wujek?

Wieczorem, po kolacji, o 20:15 wsiadamy ponownie do łodzi. Są one wyposażone są w silne reflektory, szperacze. Jedziemy na poszukiwanie kajmanów. Metoda jest prosta; Reflektorem świeci się wzdłuż linii brzegowej. Jeżeli odbijają się dwa czerwone punkty, to są to najprawdopodobniej oczy kajmana. Teraz należy się spokojnie zbliżyć łodzią do tego miejsca. Sternik porozumiewa się z „okiem” siedzącym na dziobie niemal bez słów. Potem sprawny chwyt za kark i 80-dzeisęcio centymetrowy kajman prezentowany jest załodze łodzi. Można go wziąć do ręki, zrobić z nim fotę. Czasami, gdy oczy kajmana mają za duży odstęp „oko” rezygnuje ze sprawnego ruchu ręki, unikając sprawnego kłapnięcie paszczą.

Innego dnia. Pobudka o 4 rano – to naprawdę wyjątkowo wcześnie, ale… to jedyna pora, kiedy, krótko przed wschodem słońca można słuchać głosu wyjców. Trudno głos słowami opisać, jak toczenie się kamieni, jak długo przewalający się grzmot. Potem lądowanie w wiosce poławiaczy wodnych żółwi. W Brazylii poławianie żółwi jest zabronione, ale jeśli wioska robi to wyłącznie na własny użytek przymyka się na oko na takie przestępstwo. Zresztą na tak ogromnym terenie niezbyt łatwo byłoby wytropić „przestępców”. Łowy odbywają się w czasie migracji żółwi. Myśliwi strzelają z łuku, ale nie prosto w żółwia, tylko w górę. Strzała lecąc po torze balistycznym spada pionowo w dół. Jeśli trafi w żółwia, grot przebija skorupę nie raniąc go. Jest tak skonstruowana, że grot osiągnąwszy cel odłącza się od strzały, z którą połączony jest cieniutką linką. Teraz wystarczy wsiąść do łódek i powyciągać zdobycz. Aby uniknąć sporów, do kogo ona należy, każda strzała ma indywidualne oznakowanie. Zaprzyjaźniona rodzina miała w zapasie tylko 7 małych żółwi. Piotr kupił je wszystkie w tajemnicy przed swoją córką Oliwią, która ma dzisiaj 20-ste urodziny. Oficjalnie były to żółwie na zupę. Jakież było zaskoczenie Oliwii, gdy już po wizycie w wiosce, po odśpiewaniu 100-lat i happy birth day, przyniesiono żółwie, a ona miała prawo wypuścić je wszystkie na wolność. (Oliwia studiuje behawiorystkę zwierząt).
Jeszcze w tej samej wiosce mieliśmy okazję zobaczyć produkcję manioku, podstawowych produktu spożywczego na tym terenie. Maniok zawiera dużo skrobi i jest podstawowym źródłem węglowodanów. Są dwa gatunki manioku; biały – słodki i żółty gorzki. Ten drugi wymaga skomplikowanej obróbki, która ma na celu pozbawienie go trujących składników. Najpierw moczy się bulwy przez trzy dni. Potem rozdrabnia się je i wyciska płyn, który musi się odstać. Produktem odstania jest tapioka – mączka powstająca z manioku. Płyn, po długim gotowaniu, po którym jego objętość zmniejsza się o połowę używany jest, jako przyprawa. Pozostały po odciśnięciu produkt stały jest rozdrabniany, prażony i granulowany. W ten sposób powstaje podstawowy produkt spożywczy w tym regionie.
Następny dzień – łowienie piranii. Wielu podchodzi do tego zajęcia z rezerwą – do chwili, gdy weźmie pierwsza ryba, potem odzywa sią atawizm łowców…. Dzienny łup jest wprawnie patroszony, a szczęki preparowane na pamiątkę. Wieczorem uczta z grilla.
Inny dzień, wycieczka do wioski Cabboclos (Caboclos – ludzie mieszanego pochodzenia indiańskiego i europejskiego, acz nie koniecznie. Nazwa dotyczy nie tylko pochodzenia tych ludzi, ale i sposobu ich życia. Można powiedzieć, że gdybyście zdecydowali się tam zostać to może nie Wy, ale Wasze dzieci nazywałyby się caboclos. Mieszkałyby nad brzegiem rzeki w drewnianych domach na palach. Zajmowałyby się - podobnie jak ich sąsiedzi - po trosze rolnictwem, a po trosze rybołówstwem. Widzielibyśmy ich (oczami wyobraźni za jakieś 20 lat) jak prażą maniok i rozstawiają sieci. Ich dzieci miałyby z pewnością jeszcze ciemniejszy odcień skóry). Mo (armator i guide okrętowy w jednej osobie, z wykształcenia biolog) pokazuje i objaśnia znaczenie drzew i owoców, opowiada także o drzewie kauczukowym i jego historycznym znaczeniu dla Brazylii. Potem wycieczka łodziami do pływającego lasu tworzonego przez Montrichardia arborescense, Łodzie z trudem mieszczą się w kanalikach / przecinkach porobionych przez miejscowych w owym lesie dla umożliwienia komunikacji. Niesamowite wrażenie robią drzewa pochylające się pod wpływem kilwateru pozostawionego przez łodzie. Wygląda to tak, jakby zamykały drogę za nami. Dopływamy do jeziora, na którym rosną lilie wodne, Victoria Amazonika, które mają bardzo ciekawy cykl zapylania, a jej liście maja taką wyporność, że potrafią unieść niemowlaka - nie mylić z Calineczką.
Na koniec wizyta u małp łasych na banany. Andrzej dał się zaskoczyć i po bananie. Wreszcie wpływamy na Rio Araca lewy dopływ Rio Negro lewego dopływu Amazonki. (Amazonka swoją właściwą nazwę przyjmuje od Manaus w dół rzeki. Do Manaus wody te nazywają się Rio Solimoes) Po dniu żeglugi rzeka staje się coraz płytsza. Opuszczamy nasz stateczek i przesiadamy się do długich łodzi. Tak dopływamy do równika. Lądujemy na plaży, wbijamy totem ze znakiem 0 (zero) i licznymi odciskami ust uczestników wyprawy.
Oczywiście nie może zabraknąć szampana i pamiątkowych zdjęć, a potem pływania w rzece z kilkukrotnym przekraczaniem równika. Piotr - Polak rozgrywa partię szachów z Mo - Brazylijczykiem. Każdy z nich pozostaje na swojej półkuli. Po dwóch godzinach wracamy na statek i ruszamy w drogę powrotną. Stop. Na plaży oczekuje Neptun ze swoją świtą. Neofici zostają poddani ceremonii chrztu równikowego. Potem wznoszą toast za zdrowie Neptuna i jego boskiej małżonki specjalnie przygotowanym napojem zwanym nektarem. Organizator wręcza dyplomy upamiętniające tą szczęśliwą chwilę. W prawdzie nektar jest napojem bogów, ale po zakończeniu ceremonii, już na statku, każdy chętnie napił się regionalnego napoju zwykłych śmiertelników zwanego caipirinha. Jest to napój na bazie brazylijskiego alkoholu z trzciny cukrowej zwanego tutaj cachaca plus lód, limonka i brązowy cukier z trzciny cukrowej oczywiście. Wszystko w odpowiedniej proporcji.
Teraz już bez przeszkód ruszamy w drogę powrotną do Barcelos. Na drugi dzień wyczarterowanymi samolocikami Cesna lecimy do Manaus, miejsca startu.
Henryk Wolski
Napisane w Panamie w marcu 2017

Zobacz też galerię

 


 

Paweł Edmund Strzelecki

Na temat moich podróży śladami Strzeleckiego pisałem już w Editorial w 2015 (patrz poniżej „Od Kopca do Góry Kościuszki). Mimo, że już 2 razy jego peregrynacje posłużyły mi, jako motyw do moich Concept Podróży, temat daleki jest od wyczerpania. Pomysł zorganizowania rejsu „Śladami Strzeleckiego” przyszedł mi do głowy jeszcze w Australii pod koniec 2014 roku. Po powrocie do Polski spotkaliśmy się z młodymi Strzeleckimi. Koncepcja rejsu spodobał im się, mimo, że nie są żeglarzami (Strzelecki też nie był). Zorganizowanie takiego rejsu na „Chopinie” wydawało się odpowiednie do tej rangi przedsięwzięcia i początkowo bardzo realne. Później jednak, okazało się trudne do realizacji. W końcu rozwiązanie przyszło nieomal samo w postaci Ryszarda Wojnowskiego, właściciela s/y „Lady Dana” – jachtu, na którym opłynął Biegun Północny. Ryszard planował rejs w Antarktyce. Spotkaliśmy się, aby porozmawiać o tym projekcie. Na moje pytanie, co planuje potem, odpowiedział – Pacyfik. Gdy przedstawiłem mu mój pomysł, przyjął go bez wahania. (Czytaj w ekspedycje)
Paweł Edmund Strzelecki urodził się 20 lipca 1797 roku w Głuszynie pod Poznaniem (wtedy jeszcze, bo dzisiaj Głuszyna jest już w obrębie tego miasta). Losy sprawiły, że wyemigrował z kraju. W 1831 roku zamieszkał w Londynie. Swoją 9-cio letnią podróż dookoła świata rozpoczął w Liverpool, gdzie 8 czerwca 1834 roku wsiadł na tatek płynący do New York. „Nowy Świat” badał od strony geologicznej i geograficznej. Interesowały go także stosunki społeczne panujące na zwiedzanych obszarach, np. w młodych Stanach Zjednoczonych był to jeszcze czas Indian. Po Ameryce Północnej podróżował około półtora roku. Pod koniec 1835 przepłynął na Antyle, a stamtąd do Meksyku i Nowego Orleanu. Następnie przepłynął do Ameryki Południowej, do Brazylii i Argentyny. Przez Kordyliery przybył na wybrzeże Pacyfiku i w chilijskim Valparaiso znowu zaokrętował na żaglowiec. Płynąc na północ prowadził swoje badania wzdłuż brzegów aż do Kalifornii. Wrócił do Valparaiso, aby po krótkim pobycie rozpocząć swój kolejny etap podróży – Pacyfik.
20 Lipca 1838 roku wypłynął z Valparaiso https://pl.wikipedia.org/wiki/Valpara%C3%ADso na pokładzie żaglowca HMS "Fly". Około połowy sierpnia tegoż roku dotarł Taiohae Bay https://www.google.de/?gws_rd=ssl#q=taiohae+bay+nuku+hiva na wyspie Nukuhiwa https://pl.wikipedia.org/wiki/Nuku_Hiva w archipelagu Markizów https://pl.wikipedia.org/wiki/Markizy . Tydzień postoju przeznaczył na badania etnograficzne.
23 Sierpnia "Fly" rozpoczął dalszą żeglugę, której celem tym razem były Hawaje https://pl.wikipedia.org/wiki/Hawaje , w tym czasie jeszcze niepodległe państewko rządzone przez króla z dynastii Kamehameha. W początkach września statek zawinął do portu w zatoce Kealakekua https://en.wikipedia.org/wiki/Kealakekua_Bay , na wyspie Hawaii https://pl.wikipedia.org/wiki/Hawai%CA%BBi , tej samej, w której 14 lutego 1779 r. zginął James Cook. Podczas pobytu na wyspie podróżnik poświęcił wiele czasu badaniom tutejszych wulkanów. Zbadał wulkany Mauna Kea https://pl.wikipedia.org/wiki/Mauna_Kea , Mauna Loa https://pl.wikipedia.org/wiki/Mauna_Loa , Kilauea https://pl.wikipedia.org/wiki/K%C4%ABlauea . Przy okazji Strzelecki spisywał wierzenia tubylców przypisujące wulkanom nadprzyrodzoną moc. Sporządził jeden z pierwszych opisów naukowych tego miejsca, publikowany w 1838 roku w „The Hawaiian Spectator” (Sandwich Island – Crater of Kirauea) i w 1846 roku w „Tasmanian Journal of Natural Sciences” (The Volcano of Kirauea, Sandwich Islands). Na wyspie Hawaii odwiedził jeszcze port Hilo https://pl.wikipedia.org/wiki/Hilo. W końcu popłynęli do Honolulu https://pl.wikipedia.org/wiki/Honolulu na wyspie Oahu https://pl.wikipedia.org/wiki/O%CA%BBahu.
1 Października 1838 opuścił Hawaje i na początku listopada dotarł do Tahiti https://pl.wikipedia.org/wiki/Tahiti . Tutaj rozstał się z załogą żaglowca „Fly” i pozostał na wyspie, aż do stycznia następnego roku. Na Tahiti trafił w ostatnich latach niepodległości wyspy, o którą rywalizowały Francja i Anglia. Zawarł znajomość z wybitną władczynią wyspy, wykształconą w Europie królową Pomare IV. Przedstawił jej projekt reformy systemu sądownictwa. Był zdruzgotany panującym tam dotychczas „prawem silniejszego” – jak je nazywał.
W styczniu 1839 zaokrętował na francuski bark „Justine”. Początkowo popłynęli na wschód. Odwiedził wyspę Mangareva https://pl.wikipedia.org/wiki/Mangareva w archipelagu Gambiera https://pl.wikipedia.org/wiki/Wyspy_Gambiera i wyspy Tuamotu https://pl.wikipedia.org/wiki/Tuamotu . Potem zawrócili na zachód do Nowej Zelandii https://pl.wikipedia.org/wiki/Nowa_Zelandia . Po drodze najprawdopodobniej odwiedził wyspy Tonga https://pl.wikipedia.org/wiki/Tonga .
W lutym 1839 r. zawinęli do miasta Kororareka (obecnie Russell) https://pl.wikipedia.org/wiki/Russell_(Nowa_Zelandia) w Bay of Islands https://pl.wikipedia.org/wiki/Bay_of_Islands , na Północnej Wyspie https://pl.wikipedia.org/wiki/Wyspa_P%C3%B3%C5%82nocna_(Nowa_Zelandia) Nowej Zelandii. W czasie pobytu odwiedził jeszcze Waitangi https://pl.wikipedia.org/wiki/Waitangi_(Northland) , Hokianga https://en.wikipedia.org/wiki/Hokianga , Kerikeri https://en.wikipedia.org/wiki/Kerikeri . W ciągu trzech miesięcy przeprowadził pierwsze badania geologiczne wyspy będącej już brytyjską kolonią. Wiadomo, że przebył w poprzek Wyspę Północną, prawdopodobnie zwiedził również Wyspę Południową. Nie omieszkał zapoznać się z Maorysami autochtoniczną ludnością wyspy.
10 Kwietnia 1839 r. opuścił Nową Zelandię na tym samym statku z ładunkiem 18 ton kartofli i chilijskiego jęczmienia udał się do najważniejszego miejsca swej dziewięcioletniej podróży – Australii https://pl.wikipedia.org/wiki/Australia.
Do Port Jackson (dzisiaj Sydney) https://pl.wikipedia.org/wiki/Sydney wpłynęli 25 kwietnia 1839 roku. Brytyjska kolonia ta nosiła wówczas miano Nowej Holandii. (Nazwę Australia wprowadzono formalnie 10 lat później).
W ciągu 4 lat zbadał gruntownie Nową Południową Walię i Tasmanię. Jej ówczesny gubernator John Franklin, znany później z wyprawy mającej na celu odkrycie Przejścia Północno – Zachodniego, był mu przyjacielem i mecenasem.
22 Kwietnia 1843 roku wypłynął w podróż powrotną do Europy. Do Londynu dotarł w listopadzie tegoż roku.
Reasumując:
Eksploracja obu Ameryk zajęła mu 4 lata.
Podróże przez Pacyfik od Valparaiso do Sydney – niecały rok.
Eksploracja Australii i Tasmanii – 4 lata.
Powrót z Sydney do Londynu ½ roku
Środki finansowe czerpał z pracy naukowej. „Nie podróżuję na koszt żadnego rządu” podkreślał z naciskiem w jednym z listów - lecz na koszt okazów i zbiorów, zdobywanych w trudnych warunkach i sprzedawanych do gabinetów europejskich”
W roku 1845 Strzelecki opublikował w Londynie swoje wiekopomne dzieło „The Physical Description of New South Wales and Van Diemen's Land” (Fizyczny opis Nowej Południowej Walio i Ziemi Van Diemena), Darwin, w podziękowaniu za podarowany mu egzemplarz tak pisał: „Gratuluję Panu ukończenia pracy, która z pewnością kosztowała wiele wysiłku i jestem zaskoczony wielością doniosłych spraw, o których Pan pisze. Niech mi wolno będzie wyrazić żal, że nie ma tam o wiele obszerniejszych wyjątków z „Dziennika podróży”. Mam nadzieję, że pewnego dnia zostanie on opublikowany w całości… Z całego serca życzyłbym sobie, żeby, choć czwarta część naszych angielskich autorów umiała myśleć i pisać językiem, choć w połowie tak żywym a przy tym prostym”.
Dzieło to osiągnęło światową sławę w geografii. Otrzymał za nie złoty medal Royal Geographical Society. Ten tom, liczący niemal 500 stron, spotkał się z bardzo przychylnymi recenzjami w prasie angielskiej i australijskiej. Na długo też stał się pracą fundamentalną dla wiedzy o Australii.
W 1846 roku Strzelecki otrzymał Złoty Medal od Royal Geographical Society.
W 1860 r. otrzymał tytuł doctor honoris causa Uniwersytetu w Oxfordzie.
W 1869 r. order św. Michała i św. Jerzego, przyznany mu za "pięcioletnie badania Australii, odkrycie złota i nowych terenów przydatnych do kolonizacji, a wreszcie za sporządzenie map topograficznych i geologicznych, opartych na obserwacjach astronomicznych" - jak głosił dokument uzasadniający nadanie orderu.
Jego imieniem nazwano: pasmo górskie w południowo-wschodniej Australii w stanie Wiktoria, 2 szczyty, jezioro I rzekę w Australii. Jego nazwisko znalazło się też w nazwach gatunkowych roślin i zwierząt.
W 2018 w 180 od rozpoczęcia przez Strzeleckiego podróży przez Pacyfik planujemy etapowy rejs śladami wielkiego rodaka, pierwszego polskiego badacza, który opłynął świat dookoła. Właśnie, dlatego, że jego podróże odbywały się pod znakiem nauki i poznawania świata, uwzględniliśmy to w naszych planach. Prof. UAM z Poznania, dr. Hab. Zbigniew Zwoliński przygotowuje odpowiedni program badań, które zostaną przeprowadzone w Australii.
Leszek Kosek, uczestnik wyprawy na jachcie s/y „Konstanty Maciejewicz” w latach 1972/73, obecnie mieszkaniec Australii zaproponował zorganizowanie podróży lądowej typu re-enactment, typowym wozem osadników i końmi pod wierzch, na trasie będącej fragmentem podróży Strzeleckiego.




Dla zainteresowanych kilka linków poniżej:

http://mtkosciuszko.org.au/welcome-eng.php  
http://www.poles.org/strzelecki.html 
http://adb.anu.edu.au/biography/strzelecki-sir-paul-edmund-de-2711 
http://www.strzelecki.org/pestrzelecki/pestrzelecki.php 
https://en.wikipedia.org/wiki/Pawe%C5%82_Strzelecki 
https://en.wikipedia.org/wiki/Order_of_the_British_Empire 
http://www.angelfire.com/scifi2/rsolecki/pawel_strzelecki.html
http://www.polishmuseumarchives.org.au/PaulEdmunddeStrzelecki.pdf 
http://www.midley.co.uk/articles/justine.htm
http://anzora.org/


http://www.zrobtosam.com/PulsPol/Puls3/index.php?sekcja=47&arty_id=14291    
http://www.zrobtosam.com/PulsPol/Puls3/index.php?sekcja=47&arty_id=14301
http://www.australiangeographic.com.au/blogs/on-this-day/2015/03/on-this-day-mt-kosciuszko-first-climbed
www.kosciuszkoheritage.com/200/

 

 


 

"Belgica", kolebka naukowców i odkrywców

Kiedyś, przed laty, łatwiej było mi pisać „sprawozdanie z poprzedniego sezonu” – żeglowało się latem – naszym latem, znaczy w czasie lata na półkuli północnej. Teraz nie wiem, kiedy sezon się zaczyna, a kiedy kończy? … W zasadzie trwa cały czas. W międzyczasie odstąpiłem od corocznego pisania. Zazwyczaj nie pozwalało na to tzw. bycie w drodze. Nie zawsze organizowałem też własne wyprawy, a o wyprawach organizowanych nie przeze mnie, nie zawsze pisałem. Acz zdarzały się wyjątki. W 2015 dotarłem do Bieguna Północnego na rosyjskim lodołamaczu i było to dla mnie przyczynkiem do napisania o historii jego zdobywania.
2015, był w ogóle bardzo ciekawym rokiem. Oprócz Bieguna udało mi się ponownie zająć podróżami Odyseusza i wreszcie dotrzeć do Troi – przyczyny jego „odysei”. W tym miejscu można oczywiście zacząć dyskutować, co było praprzyczyną, czy Helena, czy Parys, a może Menelaos lub jego brat Agamemnon? Długo by tu kopie kruszyć. Mówi się, że gdy nie wiadomo, o co chodzi, to zazwyczaj chodzi albo o pieniądze, albo kobiety. Wydaje mi się, że w przypadku wojny trojańskiej, której skutkiem była Odyseja, chodziło o jedno i drugie. Ale „o tem potem”.
W lutym 2016 została wreszcie zorganizowana, długo już przygotowywana, kajakowa wycieczka w Antarktyce o nieco przydługim tytule „Belgica, kolebka odkrywców i naukowców – od A do Z”
O historycznym podkładzie tejże można przeczytać w dziale „Wieści”. Teraz mogę spróbować odpowiedzieć na pytanie, po co to wszystko, czy robiliśmy jakieś badania naukowe? Po co? Bo nas to bawiło. Badania naukowe? – Zdecydowanie nie…, acz miałem pewien cel, który mi przyświecał. Był to aspekt popularyzatorski. Obawiam się, że więcej Polaków wie, kto to był Ernest Henry Shackleton (sam brałem udział w wyprawie jego śladami na replice łodzi ratunkowej James Caird), niż Henryk Arctowski. A jeśli spytać o Antoniego Dobrowolskiego, to zazwyczaj odpowiedzią jest milczenie. A przecież byli oni pierwszymi Polakami w Antarktyce. Brali udział w ekspedycji na statku Belgica, pierwszego statku, który zimował w lodach Antarktyki! Dobrowolski napisał monografię o lodzie – „Historia naturalna lodu” – klasyka aktualna do dzisiejszego dnia. Groby obydwóch profesorów znajdują się w Warszawie na Powązkach.
Oczywiście mieliśmy ochotę na wiosłowanie między górami lodowymi, spanie w namiotach na śniegu i oglądanie tego wszystkiego z poziomu kajaka. Nie chodziło nam o zobaczenie Antarktyki, jako takiej, bo wszyscy uczestnicy bywali tam już wiele razy, ale poziom kajaka, to bardzo specyficzny poziom widzenia. Od strony kajakowej przygotowywaliśmy się trenując jesienią we fiordach norweskich w październiku i w lutym na pokrytym częściowo lodem jeziorze pod Poczdamem. Także cała logistyka była niemałym wezwaniem. Na takie aktywności trzeba mieć zgodę odpowiednich instytucji, te z kolei wymagają planu ewakuacyjnego „na wypadek”. Przygotowania trwały dobre 2 lata. Szukaliśmy jachtu asystującego. Mieliśmy daleko posunięte rozmowy ze Selmą, ale na przeszkodzie stanęły trudności organizacyjne. W sukurs przyszedł Arved Fuchs ze swoją Dagmar Aaen, jachtem, na którym w 1993 przepływałem Przejście Północno-Zachodnie, a w 2002 Przejście Północno-Wschodnie. Oczywiście, że było trochę szkoda, że nie był to jacht pod polską banderą, ale nasza wyprawa podobnie jak wyprawa Belgici, była międzynarodowa. Na naszym „polskim” kajaku (Tomasz Zadróżny, Henryk Wolski) powiewała maleńka polska flaga z jeszcze mniejszym logo Concept Sailing. Startowaliśmy z Archipelagu Melchiora, miejsca, gdzie w 2003 roku Tomek odkrył nowy kanał – Bremenkanal. Dalsza trasa prowadziła przez akweny penetrowane przez historyczną wyprawę Belgici. Wyprawa trwała 18 dni, z czego tylko 4 dni spędziliśmy wspólnie z Dagmar Aaen. Obie załogi miały z tego dużą frajdę. „Dagmar” pomagała nam jedynie w pierwszym długim odcinku (na mapce w „Wieści” i w „Galerii” linia o niebieskim kolorze). W trakcie wycieczki przybijaliśmy do miejsc, które eksplorowała załoga Belgici. Byliśmy na Półwyspie Arctowskiego, widzieliśmy Wyspę Dobrowolskiego, odwiedziliśmy Chilijską stację antarktyczną Gonzales Videla, przepłynęliśmy przez Paradise Bay, dwa razy przecinaliśmy Gerlache Strait – (Adrien de Gerlache był komendantem Belgici). W sumie przewiosłowaliśmy 150 km. Wyprawę zakończyliśmy w angielskiej chacie na Damoy Point, nie ze względu na powiązania z wyprawą Belgici, ale ze wzglądu na skojarzenie z fonetycznym brzmieniem rosyjskiego słowa. Kiedyś znajomość języka rosyjskiego była w naszym kraju obowiązkowa. Młodemu pokoleniu wyjaśniam
возвращение домой (damoj) – znaczy powrót do domu.

Zobacz też galerię

 

 


 

North Pole – Biegun Północny

Coraz popularniejsze stają się u nas rejsy polarne, coś ludzi ciągnie w te zimnie surowe regiony. Mają one bez wątpienia swój urok, ale czy zawsze tak było?
Początki żeglugi nie tam powstawały. Oczywiście Wikingowie pod koniec pierwszego tysiąclecia zasiedlali wyspy północnego Atlantyku, Islandię, Południową Grenlandię, dotarli do Ameryki Północnej. Przedtem bywały inne wyprawy, którym przypisuje się, że dotarły w regiony polarne; W VI wieku mnich Brendan miał dotrzeć do Islandii i Grenlandii., a niemal 1000 lat wcześniej, bo w IV w. p.n.e. Pyteasz z Massali odbyć wyprawę na północ i dotrzeć aż do Thule. Nie ma jednak pewności, gdzie umiejscowić to pyteaszowskie Thule. Na pewno nie chodzi o te na Grenlandii. Niektórzy domniemają, że na Islandii. Nie nam o to kopie kruszyć. Generalnie jednak ludzie nie pływali dla sportu. Włodzimierz Głowacki w swoim dziele „Wspaniały świat żeglarstwa” wyraźnie odróżnia „przyjemność żeglowania” od „żeglowania dla przyjemności” Głównym motywem żeglugi był handel. Pod koniec XV w. na morzach konkurowało ze sobą dwóch sąsiadów; Portugalia i Hiszpania. Nęcącym celem było dotarcie do bajecznych bogactw Wschodu, które docierały do Europy za pośrednictwem karawan arabskich. W 1488 Portugalczyk Bartolomeu Dias dotarł do Przylądka Dobrej Nadziei i tym samym utorował drogę do Indii dal Vasco da Gamy. W 1493 Krzysztof Kolumb Genueńczyk będący na służbie Hiszpanów wrócił ze swojej pierwszej wyprawy do Indii. Dwa katolickie państwa mocno konkurowały ze sobą. Aby zapobiec narastającemu konfliktowi dotyczącemu eksploracji Nowego Świata papież Aleksander VI w Tordesillas w roku 1494 dokonał podziału świata. Ustalono ostatecznie linię demarkacyjną przebiegającą 1184 Mm na zachód od Wysp Zielonego Przylądka. Mocą traktatu wszystkie nowo odkryte, nie chrześcijańskie państwa leżące na wschód od tej linii, miały należeć do Portugalii, a na zachód o tej linii, do Hiszpanii. Należy przy tym rozumieć, że żadne inne państwa nie miały prawa korzystać ze szlaków handlowych Hiszpanii i Portugalii. Szlak handlowy obejmował faktorie dające wodę i zaopatrzenie.
Inne państwa nie zamierzały bezczynnie patrzeć na bogacenie się dwóch wyżej wymienionych.
Już w 1497 John Cabot ruszył z Bristolu i zapoczątkował trwające 3 stulecia poszukiwanie Przejścia Północno-Zachodniego – Cieśniny Anian, która z Atlantyku prowadziłaby na Pacyfik drogą północną. Cabot dotarł aż do Nowej Fundlandii i był pierwszym Europejczykiem po Wikingach, który zobaczył brzegi Ameryki. Poszukiwania ciągnęły się tak długo, bo chęć przerastała możliwości. Statki tamtych czasów nie były w stanie sprostać wymaganiom, jakie stawiała przed nimi żegluga w tamtych rejonach.
Warto zauważyć, że uczeni tamtych czasów widzieli trzy możliwości dotarcia do Pacyfiku drogą północną; Przejścia, zwane dzisiaj Północno-Zachodnie (nad Ameryką poprzez kanadyjski archipelag wysp i nad Alaską) i –Wschodnie (nad rosyjską częścią Euroazji), ale także najkrótsze (jak wynikało z obliczeń) – prosto przez Biegun Północny. Znana była teoria „otwartej wody”, według której czyste od lodu wody wokół Bieguna otaczał jedynie pas dryfującego lodu, przez który oczywiście należało się przebić, aby w efekcie dostać sią na Pacyfik.
Pod koniec XVIII wieku nie było już potrzeby szukać alternatywnej drogi na Pacyfik. Zmienił się już układ sił na morzach świata i już nie Portugalczycy, ani nie Hiszpanie na nich rządzili. Był to czas oświecenia, czas po odkryciach kapitana Jamesa Coka i podróżach Aleksandra von Humboldta. Na arenie nautycznej prym wiedli Anglicy, którzy kwestię zdobycia Bieguna Północnego i Przejścia Północno-Zachodniego, zaczęli traktować, jako sprawę honoru narodowego.
Z takim zadaniem ruszył w drogę w roku 1773 Constantine Phipps dowodzący dwoma statkami, HMS Racehorse i HMS Carcass. Dotarł do 80° 48' N, ale przez „pas lodu” nie udało mu się przebić. Anglicy nie dali za wygraną. W roku 1818 wysyłają dwie wyprawy; Jedna pod dowództwem Johna Rossa miała zbadać Przejście Północno-Zachodnie, za odkrycie, którego wyznaczono nagrodę 20000 funtów, i drugą, pod dowództwem Davida Buchana na statkach HMS Dorothea i HMS Trent, której zadaniem było dotrzeć do bieguna. Wyprawa Buchana dotarła do 80°34’N, czyli nawet nie pobiła wyniku poprzedniej ekspedycji, a wymieniam ją jedynie, dlatego, żeby nadmienić, że dowódcą HMS Trent był John Franklin znany później ze swojej wyprawy mającej ostatecznie zbadać Przejście Północno-Zachodnie. Kolejna angielska wyprawa w 1827 roku, pod dowództwem Williama Edwarda Parry‘ego pobiła wprawdzie rekord i dotarła do 82°45‘ N, ale widać już było, zmianę taktyki. Anglicy odstąpili od teorii czystej wody i Parry ze swoimi ludźmi ciągnął specjalnie do tego celu zbudowane sanio-łodzie.
Próbę dotarcia do bieguna tylko statkami zainicjował jeszcze w 1869 niemiecki Geograf August Petermann. Dwa statki Germania pod kapitanem Koldeway i Hansa pod Hegemannem ruszyły na północ. Po dotarciu do granicy lodu, w sztormie, 20 lipca statki straciły kontakt. Po nieudanych próbach połączenia się Germania dotarła na umówione na taki wypadek miejsce przy wyspie Sabine, u wybrzeży wschodniej Grenlandii, gdzie zimowała wmarznięta w lód w bezpiecznej zatoce. W trakcie postoju załoga prowadziła rozległe badania zarówno ze statku jak i w trakcie długich wypraw saniami. W połowie lipca 1870 roku, statek wyzwolił się z okowów lodowych. Koldeway jeszcze raz zarządził płynięcie na północ, aby zgodnie z instrukcją Petermanna po sforsowaniu „pasa lodu” dotrzeć do bieguna. Po osiągnięciu 75° 30‘ N, stwierdzili bezcelowość dalszego przebijanie się dalej na północ. Wśród załogi nikt już nie wierzył w morze wolne od lodów. Nie byli nawet w stanie poprawić własnego rekordu 77° N osiągniętego w czasie wyprawy saniami. Zawrócili na południe i popłynęli do kraju.
Załogą Hansy, także usiłowała dopłynąć do umówionego miejsca, jednak nie posiadając silnika miała z tym niemałe trudności. W pewnej chwili byli nawet w odległości 35 mil od wyspy Sabine, ale nie zdołali wyrwać się z paku lodowego. W efekcie końcowym statek został ściśnięty lodami i zatonął 22 października 1869 roku na pozycji 70°52’ N i 021°00’ W. Załoga zdołała przenieść się na krę lodową wraz z dużymi zapasami prowiantu i wielu sprzętów. Zabrano oczywiście łodzie ratunkowe. Z brykietów, które były przeznaczone, jako paliwo dla żaglowo-parowej Germanii - (Hanse była żaglowcem), zbudowano domek na lodzie, w którym zamieszkali rozbitkowie. Kra wraz z nimi dryfowała z prądem na południe wzdłuż wschodnich wybrzeży Grenlandii. Z początku było im nawet wygodnie, ale gdy tuż po Nowym Roku nastąpiła seria sztormów ich kra robiła się coraz mniejsza. Gdy wreszcie pękła pod domkiem skończył się ich „luksus”. Spali w gotowości na łodziach. Potem i to się skończyło, kra już była za mała i nie mając innego wyjścia pojęli żeglugę w trzech łodziach ratunkowych. Było to 7 maja 1870 roku, dokładnie 200 dni od chwili, gdy z tonącego statku przesiedli się na lód. Czasami dobijali do brzegu, choć nie zawsze było to możliwe, a ponadto nie zmieniało to ich sytuacji, oni potrzebowali ludzkiego osiedla. Wreszcie, po ponad miesiącu żeglugi, 13 czerwca dotarli do misji Braci Morawskich w Fridrichsthal na południu Grenlandii. Przygodnym statkiem udało im się popłynąć do Kopenhagi a stamtąd do Niemiec, gdzie dotarli 3 września. Gdy tydzień potem, 10 września 1870 roku, Germania cumowała w Bremerhaven, na kei witała ją załoga Hansy. Odyseję Hansy można bez przesady porównać z wyprawą „Endurance” Shackletona.
Kapitanowie obydwóch statków zgodnie i stanowczo zaprzeczali teorii otwartej wody, za co obraził się na nich August Petermann, ich patron i organizator wyprawy. Po latach w roku 1878 odebrał sobie życie. Nie mógł pogodzić się z tym, że świat nie był taki, jak przewidywała jego teoria.
Ale teoria jego jeszcze żyła.
W latach 1878/79 szwedzki statek żaglowo-parowy Vega, pod kierownictwem Adolfa Erika Nordenskjölda przepłynął Przejście Północno-Wschodnie. Wypłynął z Göteborga, wokół Skandynawii i dalej na wschód wzdłuż rosyjskich wybrzeży. Niewiele brakowało, a zrobiłby to w jednym sezonie nawigacyjnym, jednak tuż przed wejściem do Cieśniny Beringa, przytrzymały go lody. Spokojnie wraz z załogą przezimował i w następnym roku 1879 kontynuował podróż.
Prasa światowa całą zimę 78/79 czekała na informację, co się dzieje ze szwedzką ekspedycją. Gdy na drugi rok informacji jeszcze nie było Amerykanin George W. De Long na statku pożeglował z San Francisko na północ. Na Czukotce dowiedział się, że Nordenskjöld szczęśliwie przezimował i popłynął dalej. Misja w zasadzie została spełniona, ale De Long chciał skorzystać z okazji. Znał teorię „otwartej wody” i postanowił dopłynąć do bieguna. Nie opisując szczegółowo jego peregrynacji wystarczy stwierdzić, że statek wmarzł w lody i dryfował z nimi na NW, aż wreszcie został ściśnięty, zgnieciony i zatonął w okolicach wysp, które teraz nazywają się De Longa w pobliżu Wysp Północnych. Załoga pieszo powędrowała w kierunku ujścia Leny i niektórym udało się przeżyć. Jeannette zatonęła w 1881 roku. Trzy lata później resztki z zatopionego statku zostały odkryte u wybrzeży Grenlandii. To był niezaprzeczalny dowód na potwierdzenie wcześniej już istniejącej teorii o prądzie transpolarnym, który powodował, że pnie drzew transportowane przez syberyjskie rzeki można było znaleźć na Spitzbergenie i Grenlandii. Zainspirowany tym zdarzeniem, młody Norweg Fridtjof Nansen postanowił dopłynąć do Bieguna Północnego wykorzystując siły natury. Nie miał jeszcze 30 lat, a był już doktorem nauk biologicznych, i miał za sobą pierwsze w dziejach trawersowanie lądolodu grenlandzkiego. Zdobył poparcie parlamentu norweskiego i zorganizował odpowiednie fundusze. Na jego zlecenie doświadczony budowniczy statków Colin Archer zbudował Frama. Statek, który dzięki swojej przemyślnej konstrukcji powinien oprzeć się miażdżącej sile lodów. Nansen nie podążał już śladem teorii o otwartej, czystej wodzie na północy. Jego ideą było doprowadzić do celowego wmarznięcia statku w lód i w tym stanie, wykorzystując prąd transpolarny, przedryfować przez Biegun. Dzięki okrągłodennej konstrukcji, Fram zamiast być miażdżony przez napierający lód, był przez niego wypychany do góry. Teraz w telegraficznym skrócie dzieje tej ekspedycji:
21 czerwca 1893 opuszczają norweski port Vardö i płyną Przejściem Północno-Wschodnim.
22 sierpnia 1893 Fram wmarza w lód nieco na zachód od wysp De Longa.
Fram powolutku dryfuje na zachód z małym wskaźnikiem na północ i Nansen już wie, że przez biegun, to chyby oni nie przepłyną.
14 marca 1895 Nansen wraz z Johansenem ruszają pieszo do bieguna. Mają ze sobą psy, sanie i kajaki. Nansen zastrzegał się w prawdzie przed rejsem, że wyprawa jest wyłącznie naukowa, ale dopadła go jednak ambicja, chce dotrzeć do Bieguna Północnego.
14 marca 1895 r. osiągają swoją najbardziej północną pozycję 86°14‘ N. – tak daleko na północ jeszcze nikt nie dotarł. Wiedzą jednak, że jeśli nawet dotrą do bieguna, to prowiantu na powrót już im nie wystarczy. Postanawiają wrócić, ale dokąd wracać? Przecież Fram dryfuje dalej i nie wiadomo, gdzie się teraz znajduje. Planują pieszo dojść do Spitsbergenu lub raczej do Ziemi Franciszka Józefa odkrytej w 1873 przez austriacko-węgierską ekspedycję Tegetthoff, której celem było także dopłynięcie do Bieguna Północnego. Nie trzeba chyba dodawać, że i oni opierali się na wskazówkach Petermanna.
28 sierpnia 1895 r., już po dotarciu do Ziemi Franciszka Józefa, na wyspie Jackson (nazwa współczesna) decydują się na zimowanie. Jest zbyt późno, aby kontynuować podróż na południe. Ich celem jest Port Eira na wyspie Northbrook w południowej części archipelagu. Jest tam baza po ekspedycji Anglika Leight-Smitha z lat 1880/81. Latem można tam spotkać poławiaczy fok. Muszą, więc poczekać do następnego lata.
16 Okt. 1895 dryfujący w lodach Fram osiąglnął najbardziej północną pozycję 85°57‘ N, do jakiej kiedykolwiek dotarł statek.
19 maja 1896 Nansen / Johansen ruszają w dalszą drogę na południe.
16 czerwca na przylądku Flora na wyspie Northbrook dochodzi do spotkania Nansena z Jacksonem, mającym swoją bazę na Przylądku Flora, kolejnym Anglikiem, który prowadzi badania na Ziemi Franciszka Józefa. Nansen o tym nie wiedział. Ekspedycja Jacksona zaczęła się rok po wyruszeniu Frama.
13 sierpnia 1896 zaopatrzeniowy statek Jacksona Windward dowozi ich do norweskiego Vardö.
20 sierpnia 1896, czyli 1 tydzień później do norweskiego portu Tromsö wpływa Fram.
Czy tak zakończyły się próby dotarcia do Bieguna Północnego jednostką pływającą?
Nie!
Ale najpierw dwa fakty dla chronologii:
W latach 1903-06 na małym żaglowcu Gjöa z 13-konnym silnikiem pomocniczym, Roald Amundsen, jako pierwszy, sforsował Przejście Północno-Zachodnie.
21 maja 1937, pierwszy raz w historii, w okolicy Bieguna Północnego wylądował radziecki samolot, w ramach przygotowania bazy do „Dryfu Papanina” (zamierzony dryf czterech ludzi na krze lodowej z Bieguna Północnego z prądem) w 20 rocznicę Rewolucji Październikowej.
3 sierpnia 1958 dotarł do Bieguna Północnego pod lodami Arktyki amerykański okręt podwodny o napędzie atomowym Nautilus.
17 sierpnia1977 dotarł do Bieguna Północnego radziecki lodołamacz o napędzie atomowy Arktika – pierwszy statek, który na powierzchni dopłynął do tego miejsca. W ramach uroczystości z tym związanych do wody opuszczono wielką płytę z herbem Związku Radzieckiego.
2 sierpnia.2007 dotarł do Bieguna Północnego rosyjski lodołamacz o napędzie atomowym Rasija i przy pomocy mini okrętu podwodnego Mir (Pokój) zatknął na dnie (ca.4000m.) rosyjską flagę z tytanu.
21 czerwca 2015 dotarł do Bieguna Północnego na pokładzie rosyjskiego lodołamacza o napędzie atomowym 50 Лет Победы , Henryk Wolski i kazał się sfotografować ze swoją flagą Concept Sailing (w końcu w zeszłym roku minęło 25 lat działalności!). Trudno to nazwać jakimś zdobyciem Bieguna, ale mam satysfakcję, że też tam byłem.
Ciekawe co będzie na Biegunie w roku 2017 ?
I ciekawe, kiedy w skutek globalnego ocieplenia, na Biegun Północny dopłynie pierwszy jacht?
Henryk Wolski 26 lipiec 2015
(opublikowane wnajnowszym numerze Żagli - styczeń 2016)

Kliknij aby przejść do Galerii

 


 

Od Kopca do Góry Kościuszki – mentalne zakończenie wyprawy

Gdy w roku 2007 inicjowałem wyprawę „Od Kopca do Góry Kościuszki” na śp. s/y „Nashachata“ o Strzeleckim wiedziałem nie za wiele. Ot, że pochodził z Wielkopolski, że badał Australię i że był pierwszym, który wspiął się na Górę Kościuszko. I jeszcze jakaś afera przed-matrymonialna chodziła mi jeszcze po głowie, ale już bez szczegółów. S/y „Nashachata“ wychodziła w długi, trudny rejs. Z obecnej perspektywy widzę, że za dużo wziąłem sobie na głowę. W październiku 2008 prowadziłem odcinek z Buenos Aires przez Cieśninę Magellana na zachód, potem wokół Hornu na wschód i do Ushuaia. Tutaj jacht „Nashachata zamieniłem na replikę łodzi wielorybniczej „Fuegia” i na niej prowadziłem ekspedycję „Darwin & Tierra del Fuego“ w Kanale Beagle i na wodach Ziemi Ognistej (nazwa kanału pochodzi od okrętu HMS „Beagle”, okrętu dowodzonego przez FitzRoya, na którym Darwin odbył niemal pięcioletnią podróż dookoła świata). Ekspedycja była trudna, borykaliśmy się z wieloma przeciwnościami, a także – jakżeby inaczej, z przeciwnymi wiatrami. Po zakończeniu tej ekspedycji znowu przesiadka na s/y „Nashachata” i w drogę…najpierw Falklandy i Południowa Georgia i dalej w planach wyspy Oceanu Południowego. Na Falklandach zszedł jeden członek załogi, któremu przypomniało się, że jednak ważne sprawy rodzinno-zawodowe nie pozwolą mu kontynuować rejsu. W Grytviken, na Południowej Georgii inny członek załogi, który często korzystał ze swojej prywatnej komórki satelitarnej dowiedział się, że teść jest chory, a jego stan zdrowia na tyle ciężki, że postanowił ruszyć na ratunek. Ale na Południowej Georgii nie ma lotniska, nie ma też hotelu, gdzie można byłoby poczekać, aż pojawi się jakiś statek mogący zabrać pasażera. Szczęściem pojawił się m.v. „Hanseatic”, którego kapitanem był mój przyjaciel. Po krótkiej konsultacji z armatorem miał zgodę na awaryjne zabranie mojego członka załogi. Był jednak problem, „Hanseatic” nie płynął prosto do Ushuaia, tylko zaczynał właśnie swój antarktyczny rejs. Okazało się, że to nie było przeszkodą, w końcu teść może trochę poczekać. W trakcie manewrów portowych na odejściu Tomek zranił się szpetnie w lewą dłoń. Pani doktor, która była na stacji badawczej, zszyała mu ją starannie. To był kolejny problem, Tomka nie można było zostawić, po kilku dniach obserwacji procesu gojenia się ręki, konsultacjach i dywagacjach zdecydowaliśmy się pożeglować do Kapsztadu, skąd Tomek mógł wrócić samolotem do Polski.
W drodze kolejny członek załogi zranił się szklanką w prawą dłoń, a z nim trzeba było spieszyć się jeszcze bardziej. W prawdzie Graham opatrzył go jak umiał, ale doktorem on nie był. Dopłynięcie w wyznaczonym czasie do Australii stawało się coraz mniej prawdopodobne i wszyscy zdecydowali zakończyć rejs w Kapsztadzie. Armator zorganizował załogę, która gotowa była przylecieć do Południowej Afryki i popłynąć do Melbourne. Czasu było niewiele, chcieliśmy zdążyć na czas, na etap zabukowany z Nowej Kaledonii. Mimo wszystko po drodze udało się odwiedzić wyspy Crozet, a także wyspę Amsterdam, o której czytałem już dawno temu. W latach 1841 – 51 była ona własnością Adama Mierosławskiego, brata słynnego skądinąd Ludwika. Z tej wizyty cieszyłem się szczególnie. Gdy dopłynęliśmy do Melbourne, termin dotarcie do Noumea na Nowej Kaledonii, naglił na tyle, że nie można było nawet marzyć o wycieczce na Górę Kościuszki. Misja wysypania ziemi z Kopca Kościuszki na Górze Kościuszki została przekazana Polonusowi, Lechowi Laskowskiemu.
Z przywiezieniem, lub wysypaniem ziemi różnie bywa. Pawlak z „Samych swoich” miał podobny problem, gdy przyjechał do niego brat ze Stanów po woreczek ziemi z Krużewnik.
Minęły lata zanim nadarzyła się kolejna okazja popłynięcia do Australii i mentalnego zakończenia rejsu zaczętego w roku 2008 na śp „Nashachata”. W roku 2014 s/y Selma płynęła etapowo z Ameryki Południowej do Australii. Rejs odbywał się pod ogólnym hasłem ”Śladami kapitana Cooka” – trudno jest żeglować przez Pacyfik i nie trafić na ślady kapitana Cooka, ale o tym przy następnej okazji. Moją część rejsu zaczynałem na Tonga. Stąd popłynęliśmy przez Fidżi, Vanuatu, Nową Kaledonię do Brisbane w Australii. Tym razem byłem już przygotowany. Na pobyt w Australii przewidziałem 2 tygodnie. Nie jest to wiele jak na Australię, ale po tak długim rejsie było to wszystko, na co mogłem sobie pozwolić, a niebawem czekał wyjazd do następnej pracy. Tym razem moja wiedza na temat Wielkopolanina, Pawła Edmunda Strzeleckiego wzrosła niepomiernie. Okazało się nawet, że mamy „wspólnych znajomych“; Darwin, którego śladami żeglowałem w roku 2008, dotarł do Sydney na HMS „Beagle” 12 stycznia 1836 roku, a Strzelecki na barku „Justine” 10 kwietnia 1839 roku, czyli niecałe3 lata później. Gdy po latach, w roku 1845 Strzelecki opublikował w Londynie swoje wiekopomne dzieło „The Physical Description of New South Wales and Van Diemen's Land” (Fizyczny opis Nowej Południowej Walii i Ziemi Van Diemena), Darwin, w podziękowaniu za podarowany mu egzemplarz tak pisał: „Gratuluję Panu ukończenia pracy, która z pewnością kosztowała wiele wysiłku i jestem zaskoczony wielością doniosłych spraw, o których Pan pisze. Niech mi wolno będzie wyrazić żal, że nie ma tam o wiele obszerniejszych wyjątków z 'Dziennika podróży'. Mam nadzieję, że pewnego dnia zostanie on opublikowany w całości… Z całego serca życzyłbym sobie, żeby, choć czwarta część naszych angielskich autorów umiała myśleć i pisać językiem, choć w połowie tak żywym a przy tym prostym”.
Dzieło to osiągnęło światową sławę w geografii. Nasz rodak P. E. Strzelecki otrzymał za nie złoty medal Royal Geographical Society. Ten tom, liczący niemal 500 stron, spotkał się z bardzo przychylnymi recenzjami w prasie angielskiej i australijskiej. Na długo też stał się pracą fundamentalną dla wiedzy o Australii, a Strzeleckiemu zapewnił wysoką pozycję w świecie naukowym i otworzył drzwi salonów londyńskiej high society.
Logistyka i podkład teoretyczny naszego 2-tygodniowego pobytu w Australii uwzględniania 3 protagonistów: Pawła Edmunda Strzeleckiego, Josefa Conrada, no i oczywiście kapitana Cooka. W prześledzeniu peregrynacji Strzeleckiego bardzo pomogła strona internetowa Moniki i Norberta Oksza – Strzeleckich z Poznania całość prześledziła i opracowała moja towarzyszka podróży, Krystyna Meglicka.
Na ślady Strzeleckiego, lub jego działalności trafić w Australii nietrudno. Już w Brisbane piłem piwo Kosciuszko, a kelnerka niemal prawidłowo wymieniała jego nazwę. Swoją drogą, to anglojęzyczni mają pecha z tymi nazwami, bo zarówno słowo Strzelecki jak i Kościuszko są dla nich trudne do wymówienia.
W pierwszej kolejności chciałem nadrobić moralne niemal zobowiązanie z roku 2009-tego, i dostać się na szczyt najwyższej australijskiej góry, Mt. Kościuszko. Jadąc od Canberry w jej kierunku przejeżdża się przez miasteczko Cooma, przed wjazdem, do którego, znajduje się pomnik poświęcony Kościuszce, z tablicą informującą, że był to polski bojownik o wolność. W samym miasteczku mieszka daleki krewny Strzeleckiego – Les Strzelecki. Punktem wyjściowym do zdobywania góry jest miejscowość Jindabyne, w parku postawiono pomnik Strzeleckiego a w mieście można spotkać wiele nazw Kosciuszko – biuro maklerskie, restauracja itd.
Na szczycie znaleźliśmy się 09.11.2014 roku. Był to początek australijskiej wiosny, wiał silny przeciwny wiatr, po drodze trzeba było przechodzić przez pola śniegowe. Patrząc ze szczytu na okolicę u podnóża góry i na cały łańcuch aż trudno było sobie wyobrazić, w jakich warunkach podróżował nasz rodak w pierwszej połowie XIX w. Tu i wtedy nastąpiło mentalne zakończenie wyprawy „Od Kopca do Góry Kościuszki” zaczętej w 2008 roku.
Góra Kościuszki znajduje się w masywie Gór Śnieżnych (Snowy Mountains), w odległości około pięciuset kilometrów na południowy - zachód od Sydney. Kosciusko Mountain - 2228 m n. p. m. przypomina faktycznie Kopiec Kościuszki w Krakowie. Na jej szczycie znajdują się dwie tablice; Pierwsza z nich informuje, iż 15. lutego 1840 roku polski podróżnik Paweł Edmund Strzelecki, jako pierwszy biały człowiek wszedł na najwyższy szczyt Australii i nazwał go, kierując się podobieństwem tej góry do Kopca Kościuszki w Krakowie. Druga z tablic została wmurowana przez przedstawicieli polskiej placówki dyplomatycznej, w setną rocznicę pierwszego wejścia.
Dalsza trasa podróży śladami Strzeleckiego wiodła na Tasmanię. I tu kolejny „znajomy” - John Franklin, znany wielu żeglarzom z ekspedycji, która w roku 1845, na HMS „Erebus” i HMS „Terror” wyruszyła zbadać ostatecznie Przejście Północno Zachodnie. Wyprawa się nie powiodła, przepadli wszyscy, ale przedtem, w latach 1838 – 43 John Franklin był gubernatorem Tasmanii. Strzelecki przypłynął do Tasmanii na zaproszenie jego żony, Jane, którą poznał u George Gippsa, gubernatora Nowej Południowej Walii. Do Hobart wpłynął 24 lipca 1840 roku na pokładzie brygu „Emma” i krótko po przybyciu otrzymał od gubernatora list powitalny. John Franklin zaproponował znanemu już badaczowi Australii daleko idącą pomoc i wsparcie w dalszych badaniach. Strzelecki bywał gościem w jego domu. Na Tasmanii odbył 3 duże wyprawy, m. in. odkrył pokłady węgla kamiennego, opracował system irygacji terenów interioru, co szybko stało się źródłem bogactwa rolniczej Tasmanii. Jego prace w dziedzinie paleontologii i geologii do dzisiaj budzą podziw uczonych.
W grudniu 1841 roku wziął udział w dwumiesięcznej wyprawie morskiej pod dowództwem kapitana J.L. Stokesa, który w czasie słynnej 5-letniej wyprawy HMS „Beagle” dookoła świata, dzielił kabinę z Darwinem. Podczas wyprawy badano wyspy w Cieśninie Bassa (cieśninie między Australią a Tasmanią). Na Wyspie Flindersa Strzelecki wspiął się na najwyższy szczyt, który potem Stokes nazwał Strzelecki Peaks.
Na Tasmanię mieliśmy przeznaczony tydzień, trudno w tym czasie prześledzić wszystkie miejsca, gdzie przebywał Strzelecki, tym bardziej, że podróżnik spędził tu 2 lata, a podróżach swoich często posuwał się zygzakiem. Z Hobart pojechaliśmy na północ drogami interioru, a z powrotem wzdłuż wschodniego wybrzeża. Odwiedzaliśmy miasteczka, w których przebywał Strzelecki i gdzie jeszcze teraz można było odczuć ducha tamtejszej epoki i choć trochę wyrobić sobie pogląd na temat ogromu jego badawczych wypraw. Podróż zakończyliśmy także w Hobart. Hotel, w którym mieszkaliśmy leżał bezpośrednio nad rzeką Dervent naprzeciwko zatoki Otago Bay, na której brzegu spoczywa wrak „Otago” – statku dowodzonego niegdyś przez Josepha Conrada. Okres dowodzenia nie był szczególnie długi, bo od 24 stycznia 1888 do 26 marca1889 roku, ale brzemienny w skutki literackie. W tym czasie żeglował na trasie m. in.: Bangkok – Sydney – Mauritius – Cieśnina Torresa – Melbourne – Adelaide. Doświadczenia wyniesione z tego rejsu wywarły na nim głębokie piętno. Conrad dał temu wyraz w „Smudze cienia“ i w „Zwierciadle morza” Wrak „Otago” spoczął w obecnym miejscu w roku 1931, czyli „przeżył” swego najsłynniejszego kapitana o około 7 lat.
W Hobart spotkałem się z Chrisem Nelsonem, swoim dawnym towarzyszem podróży z ekspedycji ICESAIL, której celem było okrążenie Bieguna Północnego na jachcie „Dagmar Aaen”. W latach 1992 i 94 próbowaliśmy przebić się przez Przejście Północno Wschodnie, ale szczęście nam nie sprzyjało za to Chris znalazł wtedy swoje szczęście - Swietę, z którą się ożenił i do tej pory żyją szczęśliwie. W 1993, gdy przeszliśmy całe Przejście Północno Zachodnie Chrisa nie było. Także nie było go, w 2002, gdy wreszcie udało nam się przebyć Przejście Północno Wschodnie. Po tylu latach niewidzenia się rozpoznaliśmy się bez problemu, acz głowy nam w międzyczasie posiwiały. Było, co wspominać. Chris jest inżynierem obsługującym helikoptery. Na naszej wyprawie był pilotem motolotni, która była na wyposarzeniu jachtu.
Z Hobart pojechaliśmy na wycieczkę samochodową na wyspę Bruny leżącej nieco na południowy wschód od Hobart. Cieśninę D’Entrceasteaux oddzielającą wyspę od Tasmanii, przebyliśmy promem. Naszym celem była Adventure Bay. Nazwa została nadana w 1773 roku przez Tobiasa Furneaux, kapitana HMS „Adventure” biorącego udział w drugiej wyprawie Cooka. Sam James Cook dowodził wtedy HMS „Resolution”. W zatoce tej kotwiczył jednak dopiero w czasie swojej trzeciej i ostatniej wyprawy w roku 1777. Słynny kapitan William Bligh, który wtedy piastował u Cooka stanowisko Sail Master (funkcja zbliżona do pierwszego oficera) odwiedził ją jeszcze 4 razy, a ostatnio jeszcze, jako kapitan HMS „Bounty”, pod koniec sierpnia 1788 roku, krótko przed wybuchem słynnego buntu. W czasie rejsu „Selmy” przecinaliśmy już wcześniej jego kilwater w archipelagu wysp Tonga. Zarówno Cook jak i Bligh kotwiczyli swe statki w tej samej zatoce i zaopatrywali statki w wodę z tej samej rzeki.
Wyspy Bruny składają się z dwóch wysp połączonych z sobą naturalną groblą / mierzeją – tombolo.
Prowadząc samochód przez tą stosunkowo długą drogę zastanawiałem się nad podróżami i życiem Strzeleckiego;
Po czteroletnim pobycie Strzelecki opuścił Australię i od 1844 roku zamieszkał na stałe w Anglii.
W 1860 r. otrzymał tytuł doctor honoris causa Uniwersytetu w Oxfordzie, a w 1869 r. order św. Michała i św. Jerzego, przyznany mu za "czteroletnie badania Australii, odkrycie złota i nowych terenów przydatnych do kolonizacji, a wreszcie za sporządzenie map topograficznych i geologicznych, opartych na obserwacjach astronomicznych" - jak głosił dokument uzasadniający nadanie orderu. Brytyjska Królowa Wiktoria dwukrotnie udekorowała Go Komandorią Orderu Imperium Brytyjskiego oraz Komandorią Orderu św. Michała i św. Jerzego. Sir Paweł Edmund Strzelecki uzyskał tytuł lorda na brytyjskim dworze za to, że odkrył w Australii pokłady złota i innych metali kolorowych.
Jego imieniem nazwano: pasmo górskie w południowo-wschodniej Australii w stanie Wiktoria, 2 szczyty, jezioro I rzekę w Australii. Jego nazwisko znalazło się też w nazwach gatunkowych roślin i zwierząt. Po studiach na temat Strzeleckiego pokusiłem się o sformułowanie, że Paweł Edmund Strzelecki, to polski Alexander von Humboldt.
Nieco później trafiłem na informację, że Historiografia nauki XIX wieku (John Reynolds, Bernard Cronin) stawia go na równi z tak wybitnymi naukowcami tego wieku jak Humboldt, Franklin, Darwin i Wallace.
Czy Strzelecki był żeglarzem?
Z pewnością nie, ale był pierwszym Polakiem, który odbył indywidualną podróż naukową dookoła świata. Uświadomiłem to sobie 16 listopada 2014 r., jadąc samochodem na mierzei łączącej dwie części wyspy Bruny.
patrz Galeria

***


25 lat Concept Sailing


W roku 2014 minęło 25 lat od zainicjowania przeze mnie idei Concept Sailing – żeglowania z konceptem.
Jak do tego doszło?
Od 1985 roku pracowałem, jako skipper w szkole żeglarstwa pełnomorskiego w Bremie. Od wiosny do jesieni „orałem” Morze Północne i Północny Atlantyk, i bardzo się z tego cieszyłem. Moja pasja stała się moją pracą, czegóż mogłem pragnąć więcej? Żeglowałem po bardzo ambitnym akwenie, wody pływowe i klasyczna nawigacja z pływaniem w nabieżnikach, światłach sektorowych, czy określanie pozycji z namiarów itd. (to było przed erą GPSów), czyniły żeglarstwo sztuką, która dostarczała emocji i dawała satysfakcję, gdy w końcu dopływało się do portu. Prowadziłem rejsy do miejsc, o których przedtem czytałem jedynie książki; na Islandię, na Lofoty, na Spitsbergen. Co roku, w marcu i listopadzie prowadziłem treningi sztormowe, a o tej porze na Morzu Północnym potrafi być bardzo sztormowo. To była twarda szkoła. Jednak po kilku latach czegoś zaczynało mi brakować. Owszem, bawiło mnie takie ambitne żeglowanie, bawiło mnie szkolenie, ale czasami brakowało mi trzeciego wymiaru; po co my tam płyniemy? Na początku wszystko było nowe, ale po jakimś czasie musiałem sobie zadać dużo trudu, żeby znaleźć na tym akwenie port, w którym jeszcze nie byłem. W końcu zrezygnowałem z pracy w szkole i sam zacząłem organizować rejsy.

W lipcu 1989 roku zorganizowałem pierwszym rejs pod jakimś hasłem / conceptem. Był rejs do Irlandii, a dokładniej do Fastnet Rock, słynnej skały z jeszcze bardziej słynnych regat Admirals Cup. Przed dziesięcioma laty, w roku 1979 w czasie biegu Fastnet Race rozegrała się na tym akwenie tragedia. W czasie orkanu zatonęło 5 jachtów. Z 303 startujących jachtów bieg zakończyło 86. Prasa fachowa jeszcze długo analizowała tragedii, opracowywano nowe techniki sztormowania, a ja chciałem zobaczyć tą skałę, wokół której rozgrywał się najdłuższy, końcowy bieg w tych regatach.
Jeszcze podczas tego rejsu konsultowałem z załogą kolejny pomysł; rejsy śladami Odyseusza. Przeczytać kolejny raz Odyseję to nie problem, ale dotrzeć do jej interpretacji, przełożenia na współczesne mapy, w epoce przed internetem wymagało poszukiwań, studiów i czasu. Myśl zakiełkowała, ale z jej realizacją trzeba było poczekać na sprzyjające okoliczności, a życie toczyło się dalej.
Rok wcześniej prowadziłem rejs na Spitsbergen. Na spotkaniu porejsowym padła myśl, żeby zorganizować rejs przez Przejście Północno – Wschodnie. To był naprawdę Concept! Zacząłem prowadzić pertraktacje o czarter „Gedanii” – jachtu, który moim zdaniem nadawał się najlepiej do takiej wyprawy. „Gedania” była w ciągle przedłużającym się remoncie, ja prowadziłem niekończące się pertraktacje, aż tu słyszę w radio, że niemiecki „zawodowa poszukiwacz przygód” Arved Fuchs przygotowuje wyprawę dookoła Bieguna Północnego. Cóż było robić? Zatroszczyłem się o to, żeby być członkiem ekspedycji „Icesail” przewidzianej na 4 lata; 91 – 94.
Ponieważ zgłosiłem się stosunkowo późno, miejsca na pierwszym etapie były już przydzielone. W 1991 roku miałem się dosiąść dopiero na Morzu Barentsa we wrześniu. Rosyjski pucz pokrzyżował plany. Do Narjan Mar nie poleciałem, bo ekspedycja została „przyhamowana”, a jacht „Dagmar Aaen” popłynął jedynie kawałek dalej, żeby przezimować w Igarce na Jenisieju.
W międzyczasie sytuacja polityczna się wyklarowała i od 1992 mogliśmy płynąć dalej - teoretycznie, bo ze względu na sytuację bardzo trudną lodową Przejścia Północno–Wschodniego nie udało się nam sforsować. Nie chcieliśmy po raz drugi zimować w Rosji, wycofaliśmy się więc, na „z góry upatrzone pozycje” do Tromsø w Norwegii.
W kolejnym roku 1993, „Dagmar Aaen” pożeglowała wiosną z Tromsø do Grenlandii gdzie, w Kangerlussuaq w lipcu, dołączyłem do ekspedycji. Tym razem, w jednym sezonie, acz nie bez problemów, udało nam się sforsować Przejście Północno–Zachodnie docierając w październiku do Aleutów. „Dagmar Aaen” zimowała w Dutch Harbor pod opieką jednego z kolegów, a my polecieliśmy do domów.
W 1994 ruszyliśmy ponownie w Przejście Północno–Wschodnie, z Aleutów przez Cieśninę Beringa w kierunku na zachód. Daleko nie uszliśmy, dostaliśmy się w „parcie lodu”, skotłowało nas i „z podbitym okiem“ musieliśmy się wycofać.
Myśl opłynięcia Bieguna Północnego została na jakiś czas odłożona „do szuflady”.
Sezony letnie spędzone na Północy spowodowały, że moje oferty żeglowania z konceptem musiałem realizować zimą, na cieplejszych wodach. W ten sposób przyszła wreszcie kolej na Odyseusza. Jego peregrynacje porozbijałem na „strawne” etapy i zimą 1991/92 zorganizowałem serię rejsów po Morzu Śródziemnym na jachcie „Freedom”.
Jeszcze przed ostatnim etapem Icesail, wiosną 1994 wspólnie z moim znajomym Bodo Müler, zorganizowaliśmy wyprawę śladami Wikingów (Waregów) z Rygi do Odessy rzekami i Kanałem Berezyńskim na terenie byłego Związku Radzieckiego, a teraz Łotwy, Białorusi i Ukrainy, z małym odcinkiem końcowym przez Morze Czarne. Wyprawa odbywała się na pontonie firmy Viking. Owocem tej wyprawy była książka „Unternehmen Wiking” – przedsięwzięcie Wiking, której byłem współtwórcą. Innym produktem tej wyprawy była myśl przepłynięcia innym szlakiem Waregów na łodzi z tamtych czasów
W 1995 Odyseusz doczekał się sprawdzenia innej wersji interpretacji jego podróży. Hans Steuerwald dowodził, że wyszły one poza Morze Śródziemne i prowadziły wokół Wysp Brytyjskich. Tą wersję poddałem szczegółowej analizie praktycznej na jachcie „Polonus”, a po jej zakończeniu stanąłem zdecydowanie po stronie braci Wolf i ich wersji śródziemnomorskiej.
Myśl o wikingach nie opuszczała mnie już. Zleciłem budowę średniowiecznej łodzi słowiańskiej (różnice między łodziami wikińskimi a słowiańskimi są niewielkie, spowodowane bardziej miejscem budowy, niż tym, kto je budował) opartej na wykopalisku Orunia II ( tej samej łodzi, która posłużyła za wzór do budowy „Sanktus Adalbertus” – łodzi św. Wojciecha. Budowa trwała długo, a ja w międzyczasie zdobywałem ostrogi żeglarza średniowiecznego biorąc udział w 1998 roku w ekspedycji zorganizowanej na replice łodzi słowiańskiej „Bialy kon” (l nie ł i n nie ń) z Ralswieku na Rugii do Wolina. Ekspedycja była dziełem współpracy muzeum wikingów w Roskilde i skansenu słowiańskiego w Großraden. Ekspedycję, ze względu na jej charakter, należy zaliczyć, do tzw. żywej archeologii.
Wreszcie w 1999 został zwodowany mój słowiański „Wělet”. Najpierw przepłynęliśmy nim z Mazur (gdzie był zbudowany) do Berlina, a potem, „Szlakami kupców słowiańskich” Kanałem Odra-Szprewa do Odry i wzdłuż polskiego wybrzeża do Gdańska, a dalej znowu rzekami do Biskupina na coroczny festyn archeologiczny, który od tej pory stał się dla „Wěleta” niepodważalnym punktem corocznego programu. Pływał po wodach śródlądowych, brał udział w festynach, przybliżał młodzieży żeglowanie praojców, brał także udział w filmie Jerzego Hoffmana „Stara Baśń”, ale z realizacją projektu, dla którego został zbudowany (rejs do Morza Czarnego) musiał trochę poczekać. Inne ekspedycje wzięły górę.
I tak w roku 2000 wziąłem udział w ekspedycji organizowanej przez znanego już Arveda Fuchsa, śladami słynnej wyprawy Shackletona, na replice łodzi ratunkowej James Caird, z Półwyspu Antarktycznego do Wyspy Słoniowej, a stamtąd przez Ocean Południowy, do Południowej Georgii.
Po zakończeniu wyprawy napisałem książkę „Fortitudine vincimus – zwyciężymy wytrwałością”
W 2002 roku przyszedł wreszcie czas na Przejście Północno-Wschodnie. Ta sama „Dagmar Aaen” ruszyła znowu w drogę i tym razem udało się nam niemal bez przeszkód dotrzeć z Tromsö przez Murmańsk, Dikson, Tiksi, Wyspę Wrangel, Cieśninę Beringa do Prowidienia. Jacht „Dagmar Aaen” zamknął pętlę wokół Bieguna Północnego, ale nie ja. Mnie brakowało do tego odcinka między Norwegią a Grenlandią.
Logiczne, że w 2003 roku została zorganizowana wyprawa „Od Hornu do Hornu” na jachcie „Zjawa IV”. Nazwa „Zjawa” miała symboliczne znaczenie. Pierwszym Polakiem, który opłynął świat dookoła na kolejnych „Zjawach” był Władysław Wagner. Po dopłynięciu „Zjawą IV” do Kangerlussuaq na Grenlandii stałem się pierwszym Polakiem, który na jachtach żaglowych okrążył Biegun Północny. Wyprawa nie bez kozery nazywała się „Od Hornu do Hornu”. Najbardziej na północ wysunięty przylądek Islandii nosi nazwę Horn. Mijaliśmy go w drodze z Norwegii. Po dotarciu do Kangerlussuaq „Zjawą IV” popłynęła dalej na południe i w Ushuaia przejąłem ją ponownie i jeszcze w tym samym roku okrążaliśmy znany Przylądek Horn.
W roku 2006 przyszedł wreszcie, czas na „Wěleta” i Wyprawę Chąśników z Gdańska do Odessy. Popłynęliśmy w górę Wisły i Sanu do Przemyśla, gdzie łódź została załadowana na samochód przetransportowana do Dniestru, którym spływała do Morza Czarnego. Zanim jednak dotarliśmy do Odessy zmuszeni byliśmy drogą lądową ominąć republikę Pridnestrowje. Z wyprawy został nakręcony film przez niemiecko francuską telewizję ARD.
Rok 2008 był urodzajny. W ramach zorganizowanej przez Concept Sailing wyprawy „Od Kopca do Góry Kościuszki” prowadziłem jacht „Nashachata” z Buenos Aires przez Cieśninę Magellana, wokół Hornu do Ushuaia, gdzie pod koniec listopada 2008 przesiadłem się z jachtu na replikę łodzi wielorybniczej (wiosłowo żaglowej) „Fuegia” i poprowadziłem wyprawę „Darwin & Tierra del Fuego” po wodach Kanału Beagle na Ziemi Ognistej. Po tej wyprawie fotograf Jürgen Hohmuth wyda album fotograficzny z komentarzami uczestników „Mythos Feurland” – Mityczna Ziemia Ognista. W grudniu 2008 przesiadłem się ponownie z „Fuegii” na jacht „Nashachata” i rozpocząłem kolejny etap wyprawy - „Circumnavigation part I”; z Ushuaia na Falklandy, Południową Georgię do Kapsztadu. Stąd przez Ocean Indyjski na Wyspy Crozet, Wyspę Amsterdam, do Melbourne i dalej do Nowej Kaledonii, gdzie dotarliśmy w kwietniu 2009. W domu nie zagrzałem długo miejsca, bo niemal w biegu przesiadłem się na bryg „Eye of the wind”, na którym żeglowałem – z przerwami oczywiście – niemal dwa lata. To był czas fascynacji ożaglowaniem rejowym czystej formie.
Rok 2011 przyniósł rejs “Samotne wyspy północnego Atlantyku” na jachcie “Spirit one” ze Spitsbergenu przez Jan Mayen, Wyspy Owcze, wyspę St. Kilda należącą do Zewnętrznych Hebrydów, do Dublina.
W 2012 krótki rejs po wodach Rugii „Na tropach legendarnej Winety”
W roku bieżącym 2014 zaplanowany jest rejs na Selmie przez Pacyfik do Australii. Mam nadzieję wejść wreszcie śladami Pawła Edmunda Strzeleckiego na Górę Kościuszki.
I to by było na tyle! – (z grubsza i na razie).

napisane w maju 2014

***

Już niemal 25 lat praktykuję pisanie sprawozdania z minionego sezonu. Wcześniej robiłem broszurkę zawierającą to sprawozdanie i program na następny sezon i wysyłałem ją pocztą. Czasy się zmieniły i to w dwojaki sposób. Teraz trudno jest powiedzieć, kiedy skończył się sezon, bo w różnych częściach świata aktywni jesteśmy cały rok a i sposób informowania się zmienił. Nie fatyguję już poczty, tylko informacje umieszczam na swojej stronie internetowej w czasie dowolnie wybranym. Także sposób pływania zmienił się nieco. Nie proponuję już wyłącznie rejsów pod żaglami, ale wodzie, jako medium pozostaję wierny, a także wymyślonej przeze mnie idei żeglowania z konceptem - Concept Sailing.

W tym roku do programu doszła kolejna rzeka (oprócz wcześniejszej Amazonki), a właściwie delta tej rzeki – Delta Dunaju. Pomysł, na który wpadłem pływając po wodach Svalbardu okazał się strzałem w dziesiątkę.

Polsko – niemiecka grupa 20 uczestników zintegrowała się niemal natychmiast. Polska frakcja naukowa chętnie dzieliła się swoją wiedzą, a Niemka Tamara – „malarz ekspedycyjny” przelewała swoje wrażenia na papier tradycyjnie, budząc zdumienie innych uczestników.

Są różne sposoby podróżowania po Delcie, my bardzo ceniliśmy nasz pływający dom i to, że nie musieliśmy wędrować od schroniska do schroniska, codziennie pakować i rozpakowywać. Na koniec rejsu większość z nas zafundowała sobie dodatkowy dzień w Bukareszcie (niektórzy nawet jeden dzień przed rejsem), to jest naprawdę godne polecenia.

W opisie rejsu wyjaśniałem, że nasz „zaprzęg” składa się z holownika, barki hotelowej i łodzi wypadowych. Logicznym jest wyjaśnienie, że barka bez napędu i mały holowniczek mają mniejsze zanurzenie (50 cm), niż stateczek z własnym napędem. Przytaczałem nawet historię skąd wzięły się te barki na Delcie – służyły one, jako pływające domy dla robotników ścinających trzciną. Mimo wszystko taki zestaw w turystyce wydawał mi się nieco dziwny i wreszcie armator wyjaśnił nam to historyczne uzasadnienie: Barki były już w 50-tych latach używane, jako miejsce zsyłki dla więźniów politycznych pracujących przy ścinaniu trzciny dla przemysłu papierniczego, dopiero potem miejsce ich zajęli zwykli robotnicy – 50 osób na jednej barce.
 - No a holownik? Właściciel uśmiecha się. On kupił go od Rosjan (wtedy jeszcze przez miedzę) na początku lat 60-siątych za 2 butelki whisky. Była to nadprodukcja holowników produkowanych na Deltę Mekongu podczas wojny wietnamskiej.
Życie różnie meandruje

***

W zeszłym roku (2011), pływając po wodach Spitsbergenu, analizowałem pomysł podsunięty mi przez Leszka Koska doświadczonego żeglarza i podróżnika. Leszek przedstawił projekt rejsów po jeziorze Viktorii. Skorzystałem z okazji na burcie był Sepp Friedhuber specjalista od Afryki (i nie tylko). Przy lampce czerwonego wina (czasami dwóch, ale kto by tam dokładnie liczył) analizowaliśmy wszystkie za i przeciw. W efekcie odradził mi to przedsięwzięcie. Nie wdając się w szczegóły rozważań, jako słaby punkt uznał jego bezpieczeństwo. Sepp miał już spokój, ale mój raz zapłodniony przez Leszka mózg pracował dalej. W myślach szukałem akwenu, który znajduje się w ciepłej strefie klimatycznej, nie jest wyeksplorowany turystycznie i leży w „przewidywalnym” kraju. Tak wpadłem na Deltę Dunaju, położoną w strefie Morza Czarnego. Pomysł przetestowałem na znajomych. Geograficzne pojęcie Delta Dunaju było znane każdemu z „probantów”, ale nie wszyscy wiedzieli na terenie jakiego kraju ona się znajduje. I to było właśnie to!

Zorganizowałem grupę „pięciu śmiałków”, którzy nie zważając na niebezpieczeństwo spotkania Draculi, tudzież inne przeciwności losu, przed którymi ostrzegali nas życzliwi, postanowili udać się na rekonesans i naocznie sprawdzić jak się sprawa ma cała.

Pod koniec września 2012, jak co roku odwiedziłem festyn archeologiczny w Biskupinie. Marcin Michalski, sprawujący tutaj rolę kata, który przed kilkoma laty unacześniał (wojskowe określenie na aktualizowanie) przewodnik po Rumunii udzielał mi ostatnich wskazówek. Przycupnąłem na przyzbie, wyciągnąłem notes i skrupulatnie wszystko notowałem.

W drogę wybraliśmy się samochodem.Po dotarciu na miejsce zainstalowaliśmy się w pensionacie a potem zbudowaliśmy przywiezione przez nas składane kanu z napędem elektrycznym. Poruszanie się przy pomocy tego bezgłośnego „okrętu” dawało nam dobry wgląd w przyrodę, z bliska mogliśmy fascynować się stadami pelikanów. Okręt nasz miał jednak nieco ograniczony zasięg, dlatego też dwa razy czarterowaliśmy miejscowe łodzie.

Raz wybraliśmy się na wycieczkę samochodem. Rzecywistość przeszła nasze oczekiwania. Bogactwo fauny i flory, przepiękne krajobrazy, zabytki, niesamowita atmosfera końca świata, no i ludzie tam żyjący... Wszystko to wywarło na nas niesamowite wrażenie.

Dlaczego więc znajomość pojęcia geograficznego nie szła w parze ze znajomością samego akwenu? Odpowiedź jest prosta; Przyczyną tego była sytuacja geopolityczna. Rumunia otoczona była woalem niepewności i braku bezpieczeństwa. To zmieniło się z chwilą przystąpienia jej w 2007 roku do Unii Europejskiej. Opowieści o niebezpiecznej i prymitywnej Rumunii można teraz włożyć między bajki.

Nie byłbym szczery, gdybym nie przyznał się, że przed wyjazdem nad Deltę także miałem pewne obawy... Tak, najbardziej obawiałem się komarów. Na wszelki wypadek wszyscy wyposażeni byliśmy w moskitiery. Niepotrzebnie – o tej porze roku komarów nie było, mimo że cały czas temperatury były powyżej 20°C.

Od czasu pobytu Marcina w Rumunii wiele się zmieniło. Ponownie będzie musiał ruszyć w drogę, aby znowu „unacześnić” przewodnik. Wiem, że zrobi to z chęcią. Ciekaw tylko jestem kto będzie szybszy, Marcin, czy następujące zmiany.

Grudzień 2012
***

Dopiero teraz w czerwcu mogłem pomyśleć o podsumowaniu minionego sezonu ponieważ część rejsów  zrealizowana była jeszcze w 2011 a ostatni rejs z zeszłorocznej oferty zakończył się w maju 2012.
„Samotne Wyspy Północnego Atlantyku“ - rejs na jachcie „Spirit one”, to był długi wrześniowy rejs; ze Spitsbergenu poprzez Jan Mayen, Wyspy Owcze, wyspę St. Kilda (najbardziej w ocean wysuniętą wyspę z archipelagu Hebrydów Zewnętrznych), Islay – wysepki znanej z produkcji whisky a leżącej  w tym samym archipelagu, do Dublina. Długie odcinki na morzu dzielące poszczególne cele załoga znosiła nadzwyczaj dobrze. Była  to cena jaką trzeba było zapłacić za obejrzenie „samotnych wysp”. Nikt z nas nie był przedtem na Jan Mayen i na St. Kilda. Jednym z celów było obejrzenie samotnej skały Rockall wysuniętej daleko w Atlantyk. Będąc na Wyspach Owczych przed ruszeniem w kierunku tej skały sprawdzaliśmy oczywiście prognozy. Na południe od nas defilowały niże sztormowe, i to jeden po drugim. Rozsądnie było przeczekać tą defiladę, no ale w ten sposób skończył się czas na wycieczkę w głąb Atlantyku. Miało to także swoją dobrą stronę bo w trakcie przeczekiwania spotkałem Arveda Fuchsa, który wraz załogą s/y „Dagmar Aaen” też przeczekiwali  tą defiladę niżów sztormowych.  Arveda spotkałem wprawdzie przed rokiem, ale na Dagmar nie byłem już od niemal 10 lat, przecież na jachcie tym płynąłem przez Przejście Północno-Zachodnie i Północno-Wschodnie. Gerd Pfannenschmidt nakręcił bardzo dobry film z tego rejsu, a Ela Stasik dała głos  do wersji polskiej.

 „Wokół Przylądka Horn i śladami „Fuegii” - na starym znajomym „Polonusie”, który realizował swój etapowy rejs dookoła Ameryki Południowej. Ja wziąłem tylko jeden hornowy etap w grudniu 2011. Lądowanie na wyspie „Cabo de Hornos” udało się znakomicie a załoga mogła zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie pod pomnikiem Albatrosa. W czasie samego okrążania ze wschodu na zachód wiatr wzmógł się i Neptun mógł przyjąć należny mu trybut. Dalsza podróż przebiegała niemal dokładnie śladami ekspedycji „Darwin & Tierra del Fuego” zrealizowanej na replice łodzi wielorybniczej w roku 2008. Mnie dopadły refleksje; jakże inaczej wygląda świat z poziomu otwartej łodzi wiosłowo – żaglowej, a z pokładu wypasionego jachtu. Także i w tym rejsie nie udało mi się zrealizować jednego z celów. Chciałem koniecznie zobaczyć wrak jachtu „Nashachata”  spoczywający w zatoce Sloggett  znajdującej się na północny wschód od wejścia do Kanału Beagle. Na jachcie tym przepłynąłem w końcu ¾ globu i trzy najważniejsze przylądki. Na przeszkodzie stanęły procedury graniczne między  Argentyną a Chile. Rejs zaczynał się w argentyńskim porcie Ushuaia leżącym na północnym brzegu Kanału Beagle. Chcąc płynąć na Horn leżący na terytorium Chile, trzeba najpierw wejść do Porto Williams, który znajduje się na południowym brzegu Kanale Beagle i około 30 mil na wschód od Ushuaia. Zarówno argentyńskie jak i chilijskie służby graniczne oczekują, że na odcinkach między tymi dwoma portami idzie się prosto do celu tzn. Porto  Williams lub Ushuaia a Zatoka Sloggett leży dalej na wschód od Porto Williams, ale na terytorium Argentyny. Zgodnie z argentyńskimi oczekiwaniami aby dopłynąć do wraku jachtu „Nashachata” należałoby opuścić Ushuaia, pozostać na wodach argentyńskich, dopłynąć do wraku, wrócić do Ushuaia (za każdym razem mijając Porto Williams) teraz odprawić się do Chile i popłynąć do Porto Williams itd. Zajęłoby to około 3-4 dni przy dobrej pogodzie. Oczywiście można próbować zakombinować, ale takie kombinacje odbijają się negatywnie na innych jachtach, które potem będą miały do czynienia z administracją morską obu tych państw.

Zdjęcie załogi z biało-czerwoną flagą pod pomnikiem Albatrosa na Przylądku Horn zostało wykorzystane na wystawie „Biało –czerwona na białym”  prezentowanej przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, a przy okazji „Święta Flagi” prezydent Komorowski wręczył między innymi i mnie polską flagę.

W drugiej połowie kwietnia przyszedł czas na Amazonkę. Wyprawa ta była po części zorganizowana przy współpracy ze „Stowarzyszeniem geomorfologów polskich”, co spowodowało dość duży współczynnik uprofesorowienia wśród uczestników. To była niezwykle udana wyprawa, aż słów brakuje do opisania, ale zdjęcia w galerii powinny mówić już same za siebie. Jeszcze podczas wyprawy rozmawiałem z kapitanem Mo na temat kolejnej. Moje wątpliwości co do sensu wyprawy po raz drugi w na tym samym akwenie rozwiał natychmiast stwierdzeniem, że na Amazonce musi się być - ... „at least two times“ (co najmniej dwa razy). „Why“ – zapytałem. Ponieważ Amazonka jest zupełnie inna w czasie pory deszczowej i w czasie pory suchej. Ponieważ wyprawa w roku 2012 odbywała się w czasie pory deszczowej kolejną wyprawę zdecydowałem się zorganizować w październiku 2013 – w czasie pory suchej. Apropos pory deszczowej. Stan wody był około 8 m. wyższy od normalnego, ale nie objawiało się to ulewnym deszczami non stop. Na dobrą sprawę tylko raz byliśmy zmoczeni, a komarów też było mniej niż w ogródku przed domem w Polsce.

Rejs żeglarski „Na tropach zaginionej Winety” Prawdę powiedziawszy nie liczyłem się aż z taką frekwencją. Rejs zabukowany był co do jednej koi. Wyczarterowana do tego celu „Varianta 44” miała mieć zanurzenie 1,80 m. W ostatniej chwili zmieniono ją na inną z zanurzeniem 2,20. Ograniczyło to w pewnym zakresie ilość portów do których mogliśmy wejść, ale też zobligowało do jeszcze precyzyjniejszej nawigacji na tych stosunkowo płytkich wodach i nie wpłynęło na zaniechanie celów wyprawy. Odwiedziliśmy „Muzeum Winety” w Barth – otworzone specjalnie dla nas, mimo zamknięcia dla publiczności ze względu na przebudowę. Przylądek Arkona i słynne skały kredowe „Königsstuhl“ oglądaliśmy zarówno od strony lądu jak i od strony wody w czasie okrążenia Rugii. Bardzo udane okazało się powiązanie żeglowania z celowymi wycieczkami lądowymi na rowerach, czy też autobusem. Każdy miał też możliwość poszukać przynoszących szczęście kamieni z dziurką. Dalsze poszukiwania zatopionej Winety prolongujemy na rok 2013.


Zauważyłem, że coraz większą popularnością cieszy się nazwa „Concept Sailing“ i oczywiście ten rodzaj żeglowania. W tym roku myśl żeglowania z konceptem została rozszerzona o aspekt naukowy.

 Czerwiec 2012
***

Od ponad 2 lat nie meldowałem się na swojej stronie, ale było to zgodne z zapowiedzią. W ostatnich „Nowościach” podawałem, że przenoszę się na swoją stronę Concept Sailing. W tych samych nowościach podałem, że w październiku 2008 lecę do Buenos Aires i przejmuję pałeczkę na jachcie „Nashachata” . Ci którzy śledzili cały czas jeszcze trwający rejs na tym jachcie wiedzą, że był to dla mnie bardzo długi rejs. Najpierw – Śladami Magellana wzdłuż Ameryki Południowej, przez Cieśnię Magellana, a potem wokół Hornu do Ushuaia. Tu nastąpiła zmiana okrętów. Przesiadłem się na łódź wielorybniczą „Fuegię” i wraz załogą realizowałem ekspedycję „Darwin & Tierra del Fuego”. Kolejna zmiana, znowu w Ushuaia i znowu na „Nashachata” i długi, długi rejs, przez Falklandy, Południową Geoergię, do Cape Town. Tu odstawiliśmy dwóch rannych i z nową załogą kontynuowałem rejs przez wyspy Crozet i wyspę Amsterdam do Melbourne, a potem przez Cieśninę Bassa do Noumea na Nowej Kaledonii. W sumie na jachcie „Nashachata” w latach 2008/09 odbyłem rejs wokół 3 Przylądków: Horn, Dobrej Nadziei w Afryce i Leeuwin w Australii. Do domu wróciłem na początku maja 2009, a w czerwcu byłem już na Brygu „Eye of the wind”, na którym żeglowałem z przerwami do jesieni 2010.

Jeszcze jesienią 2009 po długich naradach ze Zbyszkiem Jałochą odstąpiliśmy od realizowania ekspedycji „Antarctica – Circumpolar Navigation Part II” i kierowanie dalszymi losami jachtu przeszło wyłącznie w gestię Zbyszka.

W grudniu 2010
***

16.06.2007 - Trzebiez Master of Yachts
Offshore Henryk & Chris

Od ekspedycji "Viking 2006" nie meldowałem się na swojej stronie internetowej. Przyczyną był jak zwykle brak czasu spowodowany charakterem mojej pracy i przygotowywaniem nowych projektów.
Zaraz po ekspedycji, w sierpniu 2006 ruszyłem w kierunku Arktyki, by na MS Bremen kolejny raz przebyć Przejście Północno-Zachodnie. Tym razem było to stosunkowo proste. Pól lodowych trzeba było szukać. Zagęściło się dopiero krótko przed końcem Przejścia, na wysokości Przylądka Barrow. Dwa polskie jachty Stary i Nekton żeglujące tą trasą przeszły bez większych problemów. Do domu wróciłem pod koniec września, a pod koniec listopada byłem znowu w Antarktyce zgodnie ze zwyczajem, że na zimę leci się na południe.
Zupełnie celowo nie planowałem nic szczególnego na rok 2007, mając cichą nadzieję, że będę miał wystarczająco czasu na to, żeby przelać na papier zeszłoroczne przeżycia z Weleta i przemyślenia na temat Wikingów i Słowian...
Nic z tego, jeszcze w trakcie pobytu w Antarktyce dotarła do mnie informacja, że Adam Jasser organizuje egzamin na amerykański stopień żeglarski "Master of Yachts". Oczywiście zameldowałem się i do 16 czerwca, dnia egzaminu, czas upływał mi na nauce. Trzeba było przypomnieć sobie całą niegdyś po polsku wyuczoną teorię tyle, że tym razem po angielsku. Cztery tygodnie spędziłem w Londynie.

Wielu pytało mnie, po co ja to robię, mam przecież wszystkie polskie i niemieckie uprawnienia. Jedyną logiczną odpowiedzią było, że jest to najbardziej popularna, czyli uznawana przez towarzystwa ubezpieczeniowe, licencja dla profesjonalnych skipperów, ale czy mi to naprawdę będzie potrzebne, trudno było powiedzieć. Przypomniały mi się studenckie czasy, kiedy robiłem wszelkie uprawnienia mające cokolwiek wspólnego z wodą. Mój stary przyjaciel, świętej pamięci Jacek Wojewoda, pokpiwał sobie ze mnie mówiąc - "Wolski, tobie to już tylko papierów hydraulika brakuje", - "nieprawda" - zaprzeczałem - "papierów melioranta też nie mam". Ani on, ani ja nie wiedzieliśmy, że istnieje amerykański stopień wyższy, ale czasy też wtedy były inne.
Mimo tego zakuwania znalazłem oczywiście trochę czasu na to, żeby pożeglować na brygu Roald Amundsen. Chęć żeglowania na dużych żaglowcach daje coraz częściej o sobie znać. (www.sailtraining.de).
W sierpniu miałem krótkie zlecenie jako lektor na MS Hanseatic na akwenie między Grenlandią a północną Kanadą.

Jak co roku od dziewięciu już lat, w trzecim tygodniu września załoga Weleta tradycyjnie brała udział w festynie archeologicznym w Biskupinie. Tegoroczny, XIII festyn nosił tytuł "Bałtowie, północni sąsiedzi Słowian".

Gdy to piszę jest druga połowa października 2007. Jacht "Nashachata" jest już w drodze do Oslo. Za kilka dni przejmę go od Zbyszka Jałochy, żeby z moją załogą wrócić do Gdańska. To pierwszy rejs w karierze tego niedawno dopuszczonego do żeglugi Rigla. Rejs ma charakter testowy. W przyszłym roku s/y Nashachata ma wyjść w długi rejs - szczegóły pod "Concept Sailing" i "Ekspedycje".

Październik 2007

18.08.2007 - Dar Pomorza - Master of Yachts Ocean
- wrecza kapitan Leszek Wiktorowicz

Masters Of Yachts Offshore in Trzebiez
Amazonka

Amazonka przy niskiej wodzie
– sezon wędkowania
20-30.10.2024

20-sta rocznica opłynęcia Bieguna Północnego

Wydarzenie:
19 lipiec 2023
20-sta rocznica opłynęcia
Bieguna Północnego